Mój mały
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 06 2011 12:13:48
Mam zamknięte oczy.
Nie ruszaj się. Po prostu jeszcze chwilę tak zostań. Jeśli się poruszę, ciche zaklęcie, wiszące w powietrzu, zostanie złamane.
Mój pan dawno już zamilkł i zastygł bez ruchu. Nie mogę zmusić się do tego, żeby porzucić obecną niepewną pozycję, w jakiej pochylam się nad nim - chcę choć na chwilę złapać niknący po nim ślad. Niewytłumaczalne pragnienie.
Tracę ludzką postać. Smak duszy, nawet tak nikły, ciemny, słodki, pachnący truskawkami, której najmniejszy kęs szarpał moim głodem trzymanym na uwięzi. Ręka, która mi pozostała, leży obok małej i delikatnej głowy chłopca. Przez szparki w powiekach mogę zobaczyć, jak moje paznokcie rosną, zaostrzają się.
Nie chcę się zmieniać. Jeszcze nie. Kawałki duszy mojego pana, które uciekły mi z ust, wciąż szybują - mogę je wyczuć, obserwując błyszczącymi oczyma. Nie chcę, żeby zobaczył mnie takiego, jakim jestem naprawdę. Sądzę, że to dotyk ludzkiego sentymentalizmu: pragnę, aby zapamiętał mnie takim, jakim byłem. Sebastianem. Małomównym, posłusznym, oddanym, czarnym lokajem.
Nie ruszaj się. Po prostu... zostań tak. Jeszcze trochę.
Coś delikatnego dotyka mojego karku. Otwieram oczy i patrzę na bladą, pozbawioną życia twarz panicza. Te piękne oczy są zamknięte, te słodkie, małe usta lekko otwarte, jakby oczekujące kolejnego nieobecnego oddechu.
Znowu - jak gdyby muśnięcie palców na skórze. Odwracam nieco głowę, instynktownie rozpoznając dotyk tych palców.
- Panie? Jesteś tu?
W odpowiedzi słychać śmiech - ten protekcjonalny, boleśnie znajomy odgłos.
- Ależ oczywiście, że to ja, głupku - mówi czule panicz, jego głos dochodzi z powietrza. - Nie odszedłem całkowicie.
Moje wargi wyginają się w uśmiechu.

*


A byłem przekonany, że nie uśmiechnę się ponownie przez długi, długi czas, bo jego już nie będzie.

*


- Cieszę się - odpowiadam miękko.
Jestem w połowie świadomy jego konturu, pojawiającego się przede mną z nikąd w łagodnej, migoczącej formie. Oczy widzę pierwsze. Ten jeden raz są spokojne, pogodne. Prawie roześmiane, ale nie całkiem.
Oczy mojego pana zatrzymują się na ciele, leżącym na ławce obok mnie. Jego krzywy uśmieszek pojawia się jako drugi i zmienia się w coś, przypominające zamyślony grymas.
- Wiesz co - mówi. - To wcale nie takie złe. Umieranie.
- Naprawdę? - Podążam za jego wzrokiem z powrotem do byłego naczynia na duszę, teraz nie będącego niczym innym jak tylko zimnymi kośćmi oraz martwym ciałem.
- Kołysanka pomogła. - Jego niewidzialne palce sięgają do przodu i ocierają się o mój policzek - uderza we mnie subtelne uczucie ironii. Ile razy robiłem to samo jemu? Dotykałem go delikatnie w przypływie czegoś, co można było nazwać czułością.
- Chociaż - kontynuuje, a jego głos zamienia się w ujmujący ton opanowanego chłodu. - "London Bridge" to być może najbardziej nietrafiony utwór, jaki mogłeś mi zaśpiewać, Sebastianie.
Mój uśmiech powiększa się odrobinę.
- Wybacz mi. To była pierwsza rzecz, która wpadła mi do głowy.
Milknę, czując jego wzrok skierowany na mnie. Moje własne spojrzenie jest skoncentrowane na załamanej twarzy panicza.
Czy to... smutek?
Czy to właśnie to?
Jeszcze nigdy nie byłem tak przytłoczony jakimkolwiek uczuciem.
- Już za mną tęsknisz, czyż nie? - mówi mój pan z urywanym śmiechem. Lecz wtedy zarys jego sylwetki materializuje się bardziej w powietrzu, a palce znowu dotykają mojego policzka. - Jesteś smutny?
- Tak. Może trochę. - Nie mogę na niego patrzeć i nie mogę wyjaśnić dlaczego. - Powiedziałem ci, że... jesteś moim ulubieńcem spośród wszystkich moich panów. Przykro mi cię stracić.
Tak, to musi być smutek. To nie żal, czy troska - nie, to smutek.
Jestem prawie wstrząśnięty, jak całkowicie ta ludzka emocja mną zawładnęła. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem pojedynczego uczucia tak silnie.
Miękkie, małe, niewidzialne ramiona owijają się wokół mojej szyi. Miękki, dziecięcy policzek ducha leży na moim ramieniu.
- Nie zabrałeś jej całkowicie, prawda? - mój pan z ciekawości pyta łagodnie. - Mam na myśli moją duszę. Został we mnie jeszcze kawałek.
Zamykam oczy.
- Nie mogłem... zmusić się do tego.
- Nie rozumiem cię, Sebastianie.
Uśmiech, który powraca na moje wargi, jest smutny - nawet ja potrafię to wyczuć.
- Czasami nawet ja nie w pełnie siebie rozumiem, mój panie.
- Jesteś dziwnym stworzeniem, Sebastianie. Zawsze to w tobie lubiłem. - Miękki policzek znika zastąpiony delikatnym końcem podbródka. Wargi chłopca poruszają się przy mojej szyi. - Tak sobie myślałem, wiesz, kiedy mi śpiewałeś... cóż, nie całkiem myślałem... raczej byłem świadomy, tak sądzę...
Zamiera, oddycha, albo wydaje się oddychać i zaczyna znowu.
- ...że... mieliśmy dobre życie, prawda?
Nienawidzę tego uczucia. Nigdy nie lubiłem ludzkich uczuć, a to... to przejmuje nade mną kontrolę. Chwyta za żebra, ogrzewa, próbuje wypełnić oczy łzami.
- Tak - odpowiadam. - Myślę, że było bardzo przyjemne, paniczu.
- Och, ty - mówi mój pan, zdając się rozumieć ogień w mojej piersi. - Chyba nie zamierzasz się rozpłakać, nie? Ile razy powtarzałeś mi, że to niewłaściwe? Daj spokój. Jesteś demonem. Nie możesz płakać.
Delikatny nacisk na mojej nodze, jak gdyby dziecko wdrapywało się na kolana i opierało się o mnie.
- Nie pozwolę na to - mówi szeptem chłopiec, arogancki, mały, rozkazujący szept i...
Pozwalam mojej głowie opaść i zamykam oczy.
Cholerne, ludzkie emocje. Pieprzyć to obce, mokre uczucie za powiekami, te palce ściskające żebra, narastające gorąco. Do diabła z tym słodkim, dziecięcym, kochanym głosem.
Nie mogę tego znieść.

*


Ani razu. Ani razu przez tysiące lat w ludzkiej postaci. Ani razu nie płakałem.
Och, mój paniczu. Zmieniłeś mnie w takie dziwne stworzenie. Uczyniłeś mnie kimś, kim nie jestem.


*

- Daj spokój - mówi ten głos, niski oraz kojący. - Nie doprowadziłem cię do płaczu, no nie? Och, Sebastianie, proszę. Nie pozwoliłbyś mi - nie płacz. Nie mogę na to patrzeć. Nie pozwolę ci.
Jego zimne, czułe palce dotykają mojej twarzy. Nie mogę tego znieść. Nie mogę.
- Sebastianie... Na litość boską, Sebastianie, nie bądź śmieszny - mój pan szydzi delikatnie. - Nie jesteś człowiekiem. No co? Czyżbym był rzeczywiście taki ważny dla ciebie?
Chcę wyciągnąć dłoń i złapać jego nieobecną postać, ale jego tutaj tak naprawdę nie ma, jest niewidzialny i znikł, i nie zniosę tego.
- Nie pozwolę na to. Och... skończ, Sebastianie, zasmucasz mnie. Nie sądzę, że umiałbym tak płakać. Doprawdy. - Jego małe palce ściskają mocniej moją twarz. - Wstydzę się za ciebie, głupi demonie... weź się w garść. No! W rzeczy samej, nie miałem pojęcia, że lubiłeś mnie tak bardzo.
Niewytłumaczalny śmiech ucieka z moich ust.
- Oczywiście, że cię lubiłem.
- Żałujesz tego? No wiesz... zabrania mi duszy?
- Nie.
- Jesteś smutny, że ją masz?
- Nie.
- No to czemu płaczesz, głuptasie? - Miękkie, małe czoło dotyka mojego. Otwieram oczy, mierząc się z chłopcem spojrzeniem. - To całkowicie w porządku. Przecież miałem umrzeć. Cóż, wątpię, żebyś mógł to powstrzymać. Już po wszystkim. I, na litość boską, nie jesteś dzieckiem, nie jesteś nawet człowiekiem, więc przestań pochlipywać!
- Wybacz. Nie wiem, co mnie opętało. - Uśmiecham się.
- Och, proszę... Może takie życie wraz z ludźmi przeistacza cię w jednego z nich. - Jego wygięte wargi zmieniają się w uśmiech. - Ale. - Drobne palce dryfują w kierunku moich powiek. - Skończyłeś już? Doprawdy... nie oczekiwałem, że będziesz mnie opłakiwał.
Nie znajduję na to odpowiedzi.
Nie ruszaj się. Proszę, nie ruszaj się... Zanim znikniesz na dobre, chcę widzieć twoje oczy wypełnione życiem.
Mój pan mruga niebieskimi oczami, patrząc w dół.
- Sebastianie... czy nasz kontrakt dobiegł końca?
- Tak.
Nienawidzę tego słowa.
Mój pan spogląda do tyłu na swoje ciało, leżące za nim na ławce.
- Gdzie teraz pójdę? - pyta z odrobiną smutku i dezorientacji w głosie. - Do piekła? Czy podążysz za mną? - Kąciki jego ust opadają. - Ufam, iż nie skłamałeś.
Jest to myśl, która przychodzi mi do głowy. Podświadomie pozwoliłem, aby wymknął mi się kawałek jego duszy... Czy teraz mogę to zrobić?
Skłamałem. Nie mogłem pójść za nim wszędzie, nie po czymś takim. Choć może... teraz...
Duch mojego pana odpływa na bok, szarpiąc mnie delikatnie za rękaw.
- No? Chodźże. Piekło jest wieczne, prawda? Wieczność? Nie chcę być sam na zawsze. Wiesz, to taki długi czas.
Czy mógłbym?
Cóż... to byłoby szczęście.
- Tak, mój panie - odpowiadam miękko.
Mój pan uśmiecha się kwaśno, jego wargi wykrzywiają się mocno, a palce, które nie całkiem tam są, wsuwają się w moją pozostałą dłoń.
- Choć, myśląc o tym - mówi z błądzącym po ustach marzycielskim uśmieszkiem. - Przypuszczam, że... jeśli ty tam jesteś... to wieczność jest cudownym czasem.

*


Wyjął mi te słowa z ust.