Bo piekło niebem nie jest 7
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 30 2011 19:08:41
7



Największa bitwa ostatniej wojny. Wschodnia flanka. Vangaaw kłusem objechał całe skrzydło. Ja za nim, nieco z lewej strony, w przepisowej odległości. Za nami dowódcy plag, za nimi stały plagi - Szarańcza, Krew, Żaba i Komar, za plagami regularne oddziały. Dwa tysiące łuków, czternaście tysięcy mieczy. W mrozie szarego, zimowego poranka nad hordami unosiła się para rozgrzanych ciał żołnierzy i wierzchowców. Czułem jakby adrenalina rozsadza mi żyły. Od tej bitwy zależało wszystko. Przynajmniej wtedy. Każdy był podenerwowany. Ciągnące się na lewo od nas oddziały ginęły w unoszącej się z nad ziemi mgle. W szarzyźnie majaczył wyraźnie śnieżnobiały koń Haggai. Stał w pierwszej linii, z adiutantem, jak Vangaaw ze mną, za nim dowódcy. Dalej, w miejscu którego nie widziałem Shamgar. Wrogów nie było widać. Słychać owszem - nerwowe parskanie wierzchowców, szczęk żelaza, nawoływania. Naprzeciw siebie dwie armie po sto tysięcy żołnierzy. Od tej bitwy zależało wszystko...
Nie pamiętam kto pierwszy dał sygnał do walki. Analizując przebieg bitwy już po fakcie, doszedłem do wniosku, że Shamgar. Najpierw ruszyła zachodnia flanka, za nią trzon, a na końcu my. Praktycznie w proch starliśmy trzy pierwsze linie mieczników. Vangaaw nie wypuszczał mnie zza siebie. Już przed bitwa ostrzegał, że nie mam się gdzieś wysforować. Starałem się więc nie wyrywać, przynajmniej na początku. Pierwsze uderzenie było nasze. Jaśni rozpierzchli się pod natarciem, zgubili szyk. Weszliśmy w nich jak gorący nóż w masło, mogliśmy zagonić ich aż w lasy, rozbić flagową armię. I od tego zaczęliśmy. Darliśmy przez morze wrogów głęboko za pierwszą linię, znacząc ślad setkami trupów. Vangaaw na samej szpicy natarcia, między nim a mną kilku żołnierzy i wszyscy prosto za nosem na wroga. Nie wygrywaliśmy - miażdżyliśmy wroga. Ale wtedy Vangaaw zrobił coś, co tylko potwierdziło przypuszczenia, że nie jest po naszej stronie. Kiedy na horyzoncie ukazały się namioty dowództwa jasnych , kazał dać sygnał do odwrotu. Bez żadnej logicznej czy nielogicznej przyczyny. Machnął do mnie i ramieniem wskazał tyły. Pamiętam, że koń tańczył pode mną jak oszalały, po jego bokach spływały strugi krwi. Krwi jasnych. Trzymałem wodze prawą ręką, lewą siekłem kłębiącego się wokół wroga. Pancerz na lewym boku miałem boleśnie wgnieciony silnym uderzeniem, hełm strącił mi pierwszy atak, po którym wciąż dudniło mi w skroniach. W ustach czułem krew. Vangaaw powtórzył rozkaz, a kiedy nie posłuchałem przebił się w moją stronę, naparł na konia, sięgając po róg, który przed bitwą przytroczyłem do siodła. Wierzchowiec szarpnął zdezorientowany, stanął dęba młócąc kopytami powietrze, rozbijając głowy kotłujących się żołnierzy. Ześlizgnąłem się z mokrego od posoki siodła, wprost w krwawe błoto. Miecz upadł gdzieś, kiedy gruchnąłem na plecy. Wściekły widziałem, jak Vangaaw unosi do ust rzeźbiony szofar, przecież ta bitwa była do wygrania! Ona praktycznie już była wygrana! Zerwałem się z ziemi i poślizgując w grząskim gruncie dopadłem dowódcy. Nie miał trzeciej ręki, by zasłonić się przede mną. W jednej dzierżył róg, w drugiej miecz. Sztylet o cienkim ostrzu bez problemu przebił się przez kolczugę o dużych okach i sięgnął ciała. Cios nie był śmiertelny, ale zdziwiony generał przez uderzenie serca spojrzał na mnie. Ta chwila wystarczyła, aby nacierający przeciwnik ciął płaską zakrzywioną szablą przez jego gardło. 'Zdrajca' wyrzęził zanim krew zabulgotała mu w ustach i osunął się na ziemię. Nikt z naszych tego nie zauważył. Pamiętam, że nie myśląc wspiąłem się na jego konia. Wyszarpnąłem miecz jakiemuś jasnemu, wrażając sztylet w jego oko. Naparłem na tłum przede mną, hojnie rozdzielając razy, tnąc na oślep, byle do przodu. A oddział, nie widząc dowódcy ruszył za mną. Upływające chwile zlały się w jeden potok czerwieni. Nie czułem bólu mimo, że przez zalewającą oczy krew widziałem bełt, tkwiący w udzie tuż przy pachwinie i nagle straciłem zdolność ruszania prawą ręką. Koń kwiczał tratując kolejnych żołnierzy. Straciłem broń i teraz tylko ciskałem 'ogniem piekielnym' najprostszą i najskuteczniejszą klątwą bitewną.

To uderzenie poczułem. Coś z niesamowitą prędkością łupnęło mnie w piersi, wyciskając z płuc powietrze. Siła ciosu zepchnęła mnie z siodła, znów leżałem na plecach w błocie, próbując złapać oddech. Nade mną walczący rozstąpili się nagle i zobaczyłem zsiadającego z konia rycerza w bogatej, wysadzanej drogimi kamieniami zbroi. Walka, która toczyła się wokół nas trwała nadal, ale żołnierze jakby nieświadomie omijali to miejsce. Czas zwolnił. Jasny lekko zsunął się z siodła, musiał być potężny. Chociaż perspektywa leżącego może łudzić byłem pewien, że jest prawdziwym olbrzymem. Wsunął oblepiony posoką miecz do pochwy, kucnął nade mną i wyciągnął urękawiczoną dłoń w stronę mojej twarzy. Zza przysłony hełmu widziałem pałające ogniem błękitne oczy. Jego usta poruszyły się. Słyszałem śpiewne greckie słowa, kiedy dotykał mojego czoła, serca, lewego i prawego ramienia. Nagle odwrócił się i zablokował uderzenie miecza lśniącym przedramiennikiem. Coś szarpnęło mną w górę.

Kiedy wróciła mi ostrość widzenia pierwszym co zobaczyłem, było moja własna ręka, spływająca krwią oparta o równie okrwawione udo i zabarwioną czerwienią końską sierść. Poniżej - setki mijanych, tratowanych trupów, rdzawe błoto. Zaczynał padać deszcz. Spróbowałem poprawić się w siodle, ale ktoś mocno obejmował mnie w pasie, jeszcze boleśniej wbijając w bok rozdarty pancerz. Szarpnąłem się, ale zostałem przytrzymany mocniej.
- Trzymaj się dzieciaku, zabieram cię stąd... - usłyszałem nad głową schrypnięty głos adiutanta Haggai. Próbowałem przypomnieć sobie jego imię. Corbain, tak, byłem pewien, że Corbain. a potem wszystko zlało się w jedną wielką czerwień.

Jak przez mgłę pamiętam ostry galop, przejmujący mokry chłód. Ból obwiązywanego szybko uda, ramienia - kiedy ściągano ze mnie kolczugę i pulsowanie w skroniach. Kiedy zapadałem w ciemność prześladowały mnie płonące, błękitne oczy. Kiedy oprzytomniałem, natychmiast musiałem wstać. Ciężko wspierając się na pokrwawionym Corbainie, doszedłem, a raczej dowlokłem się do namiotu dowództwa. Wciąż nie mogłem ruszyć prawą ręką, przestrzelone udo, w którym nadal tkwił ułamany teraz bełt, pulsowało na zmianę lodowatym odrętwieniem i kłującym bólem. Nie zasalutowałem generałom. Nie miałem jak.
- Na wszystkie czeluście nie powinieneś tu być! - zaprotestował Haggai, pomagając adiutantowi usadzić mnie na krześle.
- Vangaaw poległ. - odkaszlnąłem - Muszę.
- Generał miał na myśli twoje obrażenia - roześmiał się chrapliwie Rieene, zwisający niemal ze swojego fotela.
- Są ciężej ranni ode mnie. - splunąłem krwią - Prawo wojny... sam wiesz.
Walcząc z obezwładniającą słabością przyglądałem się jak na wielkich sztabowych mapach, zaznaczają nowo zdobyty teren. Dopiero wtedy z ulgą stwierdziłem, że doszliśmy aż do lasów, że faktycznie starliśmy w pył flagową armię. Strata dziesięciu tysięcy żołnierzy wtedy wydawała się statystyką. Nie zgłaszałem żadnych uwag, kiedy generałowie na szybko omawiali plany kolejnych posunięć. Musiałem chwilowo zastąpić Vangaawa, więc bez słowa zgodziłem się na zaproponowaną strategię. Nie przypominam sobie, żebym opuszczał namiot dowództwa.
Kolejna bitwa odbyła się dziesięć dni później, jednak nie brałem w niej udziału. Wciąż gorączkując i ruszając się z ogromnym trudem, obserwowałem ją z pobliskiego wzgórza, w towarzystwie Rieene, który również nie nadawał się wówczas do walki. To jemu pierwszemu powiedziałem wtedy, że nie jestem w stanie zapalić świecy przy użyciu magii - od spotkania z jasnym. Że nawet jej nie czuję. Jakbym stracił coś, i dopiero po tym uświadomił sobie, że wcześniej to miałem. Generał Ciemności poklepał mnie wtedy - bardzo ostrożnie - po ramieniu i powiedział, że coś na to poradzimy.

Od tamtego momentu minęło niemal sześć lat i nie poradziliśmy nic. Dzięki żmudnym ćwiczeniom byłem w stanie zapanować nad nieprzyswojoną mana ale w bardzo znikomym stopniu. Starczyło, żeby rozpalić świecę, ogrzać wodę, czy łoże, przez kilkanaście uderzeń serca posługiwać się mentalną sondą. W skrajnych przypadkach mogłem się przenieść w inne miejsce, bez otwierania przejścia, ale tego starałem się nie robić, mając świadomość, że zaklęcie niczym pijawka, korzysta z moich własnych sił witalnych. Nie pomagał Pożoga, który jako chart piekielny powinien być dla maga potężnym katalizatorem, nie pomagały wzmacniacze od Rieene. Straciłem magię i w tym względzie pozostawałem kaleką. Rada Eser Ha-Makot, która przez kolejne cztery lata wojny i jeszcze dwa trwania zawieszenia broni, nie miała czasu zebrać się, by nominować mnie, lub kogokolwiek innego na dowódcę Szarańczy, natychmiast została zwołana w celu pozbawienia mnie szarfy maga i zrobiła to, nie dawszy mi nawet prawa sprzeciwu. Nie zgadzałem się, więc szarfę nosiłem po swojemu i noszę nadal.

Rozmyślając zupełnie nieświadomie i automatycznie wykonuję czynności - biorę kąpiel, ubieram się w czysty mundur, przewiązuję w pasie szkarłatną wstęgą. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro. Nieźle.
- Pożoga! - krzyczę i Chart po chwili pojawia się przede mną - Zaniesiesz wiadomość. - oznajmiam, kreśląc na ozdobnym, grubym papierze kilka słów. Ogar przygląda mi się nieżyczliwie. - No co? Sam zadbałeś, żebym miał areszt domowy, poszedłbym osobiście! Do Lady Lavode. - podaję mu zwinięty pergamin i patrzę jak wychodzi, kołysząc długim ogonem. Lady Lavode winna mi jest drobną uprzejmość i mam nadzieję, że zechce mi ją dzisiaj wyświadczyć. Czekam dłuższą chwilę, nerwowo postukując palcami o blat biurka. Frustracja narasta, ten cholerny kundel na pewno się nie spieszy.
- Czekasz na kogoś? - Rieene musiał dostrzec rozczarowanie na mojej twarzy, kiedy ukazał się zza otwierających się drzwi, bo zaczyna chichotać
- Owszem, nie na ciebie. - mruczę zły, zakładając ręce na piersi
- A na kogo, jeśli można wiedzieć? - wchodzi i siada po drugiej stronie biurka, jakby był u siebie. Korci mnie, żeby zwrócić mu uwagę, ale obrażanie przyjaciół nie jest najinteligentniejszą taktyką.
- Nie można - odpowiadam uprzejmie. - Wiedziałeś, że Haggai dał mi areszt domowy?
- Sam mu podsunąłem ten pomysł - uśmiecha się szeroko, a ja powstrzymuję się przed starciem mu tego uśmiechu z ust
- Dlaczego?
- Bo bardziej nam się przydasz żywy, Malkiarze, nie powinieneś ryzykować dopóki nie złapiemy tego, kto próbował cię zabić.
- A nie przyszło ci do głowy, że powinienem mieć coś do powiedzenia w tej sprawie - cedzę przez zęby
- Nie przyszło - potwierdza, sam nalewając sobie bursztynowego płynu z karafki. Wpatruje się we mnie tak, że momentalnie podnoszą mi się włoski na karku i wcale nie podoba mi się jego spojrzenie. Do tego stopnia, że będąc u siebie zaczynam rozważać możliwość szybkiego i bezpiecznego dotarcia do drzwi. Poprawiam się nieznacznie w fotelu, przesuwając dłoń w stronę sztyletu, spoczywającego w olstrze pod blatem biurka. Co jest grane? Albo coś się dzieje, albo popadam w paranoję. Wbrew sobie również sięgam po karafkę i nalewam sobie sporą porcję. Cokolwiek, żeby nie musieć teraz nic mówić. Za plecami Rieene widzę, jak otwierają się drzwi. Pożoga, który od szczenięctwa go nie lubi stroszy się i omija Generała szerokim łukiem, przynosząc mi zwinięty, nieco ośliniony pergamin. Szybko przebiegam wzrokiem krótką wiadomość.
- Wybacz Rieene - wstaję - Mam pilne wezwanie od Lady Lavode.
Dowódca Ciemności wybucha śmiechem, również podnosi się z miejsca.
- Spryciarz z ciebie .
- Nie wiem o czym mówisz - kłamię - Przekażesz to Haggai?
Chwyta zaśliniony dokument ostrożnie, dwoma palcami i czyta mimo, że to niegrzeczne. Kręci w końcu głową.
- Nie sądzę żeby mu się to spodobało, nie rób sobie wrogów Malkiarze - poważnieje
- Nie rozumiem. To nie ja chcę się spotkać z Lady Lavode, tylko ona ze mną. A wiesz, że jej życzenie ma pierwszeństwo przed rozkazami Haggai - teraz naprawdę mnie już złości - Poza tym Pożoga idzie ze mną.
Klepię lekko potężny kark ogara i ruszam w stronę drzwi. Gdy mijam Rieene ten chwyta mnie za ramię i wykonawszy drugą ręką kilka szybkich gestów, opiera mi ją na czole. Mało się nie przewracam, kiedy świat przed moimi oczami wywija koziołka. Pan Ciemności przytrzymuje mnie dopóki sam nie jestem w stanie złapać równowagi. Pożoga w warczeniu odsłania ogromne kły i wiem, że zaatakowałby, gdybym nie stał między nim a Rieene.
- Siad. - nakazuję mu - Co ty mi zrobiłeś? - wyszarpuję ramię z uścisku i odsuwam się o dwa kroki
- Nic co by ci zaszkodziło, zaufaj mi. Idź już, Lady Lavode nie lubi czekać.
- Nigdy więcej tak nie rób - ostrzegam jeszcze, ze złością otwierając rzeźbione drzwi. Wchodzę wprost w przejście, które musiał dla mnie ustawić Rieene. Nienawidzę faktu, że sam nie mogę tego zrobić. Zaufać mu? Chyba zaczynam mieć z tym problem.