Krótka historia miłosna
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 21:13:03
Bez idealizowania, bez przystojniaków, bez wielkiej i szczęśliwej miłości.



Mareczek, nie inaczej. Nie Marek, Maruś, Mariuszek. Wszyscy nazywali go tak, od czasów niepamiętnych. Lat dwadzieścia i jeden, wysoki, z włosem długim, na czarno zafarbowanym. Z tuszem na rzęsach, w obcisłych spodenkach i damskiej bluzce, no i z zarostem na brodzie. Uśmiech zalotny, poprawia błyszczykiem, strzela oczami na prawo i lewo. Z przyjaciółkami biega po sklepach i razem z nimi narzeka, na męską głupotę, gburowatość i brak czułości. Całuje czule, często się uśmiecha (aż deresz mi po plecach przebiega, bo go nie lubię).

Mamy też Tomasza. Tomasz M. pracuje w banku. Chodzi w garniturze. Odprasowany z krawatem porządnie zawiązanym, jakby ręką kobiecą, ukochaną, żonowatą, ale pan Tomasz M. żony nie ma i mieć nie zamierza.

Dnia pewnego, poranka zgubnego, Mareczek wpadł prosto na Tomasza M. Tomasz powiedział przepraszam, rękę podał i wstać pomógł. Odszedł w oczy nikomu nie patrząc i przemknął prędko na ulicy stronę drugą i dał się wchłonąć tłumowi rozlanemu, pędzącemu chodnikami. Mareczek zamrugał parę razy, długimi czarnymi rzęsami i spoglądając na swoją rękę, oniemiał na chwileczkę.

Czasami zdarza się tak, że, zupełnie bez powodu, czujesz nagle, np. w autobusie, że musisz podejść do jakiejś osoby i z nią porozmawiać. To silniejsze od ciebie. Czujesz niewidzialną rękę, która pcha cię do tego, kieruje jak kukiełkę. Właśnie dlatego Mareczek wybiegł na jezdnie i otrąbiony równo, permanentnie, przez samochody, przebiegł trzymając w ręce swoją damską torebkę. Biegł prędko, przez tłum się przedzierając, a ludzie rozstępowali się, jak Morze Czerwone, ale Tomasza nie spotkał. Nie wiedział oczywiście, że siedzi za biurkiem w pobliskim banku i już coś przelicza w głowie, o nim nawet nie pamiętając.

Oczywiście Los nie byłby sobą, gdyby tak zostawił tę sprawę w spokoju. Niecały tydzień później spotkali się ponownie na jakimś ślubie. Tylko dlatego, że pan młody miał przyjaciela, który miał siostrę, która nie miała z kim pójść. Tomasz M. pojawił się na weselu, w czarnym garniturze z idealnie zawiązanym krawatem, niczym spod ręki żony, ale pan Tomasz żony nie miał i mieć nie zamierzał.

Mareczek siedział w kącie i obgryzał paznokcie. Matka ubrała go w garnitur, ale i tak wyglądał jak zakała, jak hańba rodziny, jak czarna owca. Tak mijały mu godziny, w kochanym gronie rodzinnym. Nikt nic nie mówił, nie w jego stronę, a on siedział i czekał, aż będzie mógł odejść.
Aż obok pojawia się mężczyzna, (Mareczek już wie, że to miłość jego życia) i nawet nań nie spoglądając, nakłada sobie sałatki na talerz i odchodzi. Ciotki spoglądają na Tomasza M. z pochwałą. "Ten to dopiero się urządził - szeptały między sobą - Powiadają, że w banku pracuje, mieszkanie kupuje, drogim samochodem jeździ. Ach, to idealny mężczyzna, dla tej rodziny. Może znajdzie tu pannę dla siebie."

Mareczek wypija trzeciego drinka, oczu nie odrywając od Tomasza. Ruszyć się nie może, nogi ma jak z galarety i na odwagę chlapie kolejne kielichy. O Boże, co to będzie?

Tak tam siedziała ta sierota do rana, pijana, zalana. Wszyscy się wokół tłoczyli, kroczyli, aż w końcu posnęli po kątach.
Jeszcze jakaś para kołysała się sennie, pijacko, namiętnie od końca do początku sali, potykając się i wpadając na stoły, ale oczu nie otwierając.
Mareczek w końcu wstał chwiejnie od stołu i ruszył w stronę Tomasza.
Podszedł, przyklęknął i lekko dotknął dłoni mężczyzny. Ten otrząsnął się nagle z pijackiego otępienia i zmierzył Mareczka od stóp do głów. Skrzywił się w duchu, bo to nie jego typ faceta, ale lepsze to niż nic i po krótkiej rozmowie (koniecznej wymianie zdań, jak określał to później Tomasz), poszli do mieszkania Tomasza i nie wychodzili stamtąd przez dzień i noc całą. A nad ranem, dnia następnego, Mareczek z opuchniętymi od niewyspania oczami, zbierał pospiesznie swoje ubrania, gdzieś z podłogi. Po krótkim pożegnaniu wyszedł po cichu z jego domu.

Tomasz w pracy jak zwykle przeliczał, kalkulował, przelewał i inwestował i kiedy znalazł chwilę przerwy, by wypić kubek kawy, pomyślał o Mareczku, który wykradał się nad ranem z jego mieszkania, żegnając się z nim cicho. Poczuł jak lodowaty wąż wspina się przez żołądek do krtani i zastanowił się czy czasem się nie zakochał.

Po południu stwierdził, że to niemożliwe. Po prostu musiał być głodny, stąd to dziwne uczucie w żołądku.

Tak to trwało dalej, toczyło się od spotkania do spotkania. Mareczek się zakochał i po kilku tygodniach nawet zdołał to wyksztusić, na co Tomasz ze spokojną miną odpowiedział, że nie musi. To bolało, jasne że bolało, ale Mareczek zamknął oczy i parł nadal w ślepy zaułek, nie zauważając, że już od dawna nie ma przed sobą drogi, tylko wali głową w mur. Gruby, porządny jak z czasów komunizmu.

Mareczek zaczął zaniedbywać swoją pracę. Objawy tego były następujące: najpierw jego pensja się zmniejszyła, potem koledzy z pracy słali mu litościwe spojrzenia, co oznaczało, że znalazł się na czarnej liście i wkrótce zwolni miejsce, dla kogoś energicznego, kreatywnego, nie zakochanego.

Tomasz natomiast zupełnie przeciwnie. Pracę w banku wykonywał wręcz pedantycznie. A odkąd Mareczek powiedział, że go kocha, zostawał w pracy dłużej, biorąc nadgodziny...

~*~

Długo tak trwali, aż nawet ja się zdziwiłam, choć Mareczkowi coraz trudniej przychodziło udawanie, że nie widzi niebieski oczu wpatrzonych zawsze w ścianę koło jego głowy, westchnień, zezłoszczonych warknięć. A jednak trwali razem.

Tomasz też nie umiał tego wytłumaczyć. Twierdził, że przecież nic do niego nie czuje, ale nie miał serca wyrzucić go z domu. Bo tak się zdarzyło w między czasie, że Mareczek zamieszkał u Tomasza, by być mu jak żona.

Od tamtej pory Tomasz dostawał codziennie na śniadanie, doskonale przyrządzoną jajecznicę z pomidorami. Nie cierpiał pomidorów i gdy mieszkał, sam zalewał po prostu mlekiem płatki i parzył kawę. Nie wyrzekł nigdy żadnej negatywnej uwagi, na temat tych wyblakłych, rozbabranych pomidorów o konsystencji na pół przetrawionej sałaty, tylko codziennie wpychał łyżkę aż po samo gardło, starając się poczuć jak najmniej smaku. Z jakiegoś powodu, Tomasz nie lubił sprawiać celowej przykrości Mareczkowi. Robił to i tak wystarczającą ilość razy nieświadomie.

Na wieszaku w łazience czekała zawsze wyprasowana koszula. Tomasz jak dotąd sam prasował sobie koszule i robił to tak, jak wszystko w swoim życiu. Powoli, dokładnie i pedantycznie. Jak twierdził później Mareczek, seks też tak uprawiał. Wszystko czego się dotknął, musiało być zrobione dokładnie, równiutko. Nawet brudne ubrania przed wrzuceniem do pralki składał w kosteczkę.

Mareczek wieczny optymista, robił co mógł, by byli szczęśliwi, ale w końcu poddał się.

~*~

Mogłem go znieść, naprawdę mogłem. Z początku przyznam, chyba się zauroczyłem, ale w miarę trwania tego związku, było z każdym dniem gorzej. Im bardziej się we mnie zakochiwał, tym trudniej mi było zdzierżyć jego zachowanie. Już nie mówił do mnie normalnie, jak do przyjaciół czy znajomych. Zawsze odzywając się do mnie, ściszał glos i nachylał się nad moim uchem, jakby szeptał mi jakąś tajemnice, a mówił mi np. że musi wyczyścić kibel. Rozumiesz? - Spytał Tomasz patrząc na mnie. Pokiwałam głową twierdząco. Przezornie milczałam, bo znałam go wystarczająco długo, by wiedzieć, że w takim stanie nie należy mu przerywać.
- Zawsze miałem wrażenie, że w życiu wydarzyło mu się jakieś piętnaście istotnych i godnych uwagi rzeczy. Gdy opowiadał mi je po raz pierwszy, słuchałem uważnie, gdy robił to po raz drugi, słuchałem z uprzejmości, ale gdy każdej nowo poznanej osobie opowiadał to znowu, krew mnie zalewała.
I jeszcze ta stylizacja na mowę dziecka w chwilach intymnych - Wzdrygnął się.
Żal mi go było. Litość mnie brała, jak na niego patrzyłem. Chyba dlatego tak długo to trwało, nim w końcu powiedziałem mu, że ma się wynosić. Oczywiście starałem się być grzeczny... ale mi nie wyszło

~*~

Mareczek siedzi ze puszoną głowa. Nic nie wskazuje na to, że on mu TO powie, ale on i tak wie, że TO nastąpi dzisiejszego wieczoru. Siedzi markotnie i grzebie widelcem w szarym glutowatym mięsie, zalanym czerwonym, mocno przyprawionym sosem. Zatacza nożem koło na ubitych ziemniakach i strąca małą grudkę wprost do sosu. Ziemniak tonie i oblepia się gęsta mazią. Wygląda okropnie.

Tomasz odkłada widelec, nożem zbiera resztkę jedzenia w róg talerza i kształtuję pozostałą papkę w coś podobnego do kwadratu. Wyrównuje jeszcze ostrożnie brzegi. Odkłada widelec dokładnie po drugiej stronie talerza, następnie białą serwetką delikatnie muska usta (na których oczywiście nie została ani krztyna pożywienia) i odkłada zgrabny trójkącik przy swej prawej dłoni.

Mareczek podnosi głowę. Nawet nie wie, że omiata siedzącą przed nim, wyprostowaną postać wzrokiem błagalnym, przestraszonym, pełnym nadziei. Ale nadzieja prędko umiera w tym wzroku, gdy Tomasz w końcu się odzywa.

- Musimy porozmawiać. Jak zapewne zauważyłeś nie układa się nam najlepiej. Oczywiście nie kłócimy się, oboje unikamy otwartych konfliktów. Chodzi raczej o pewne drobnostki, które doprowadzają mnie do stanu skrajnej irytacji. Mówiąc jednym słowem do szału..

Mareczek już otwiera usta, by się bronić i tłumaczyć, może mówić, że się zmieni, jakby wina leżała tylko po jego stronie. Rezygnuje jednak z włożenia swych argumentów, gdy Tomasz kończy wypowiedź słowami - A poza tym zachowujesz się jak żona, a ja żony nie mam i mieć nie zamierzam.

Mareczek wstaje od stołu, zbiera swoje najcenniejsze rzeczy i zwinięte w niezgrabnym tobołku przycisnął z całych sił do piersi. Zrobił wszystko spokojnie, bez awantur i płaczu. Stanął na środku mieszkania, ogarnął je raz ostatni wzorkiem i chał podejść do Tomasza, ale ten cofnął się jednym krokiem, więc spuścił głowę i wyszedł. Dopiero za drzwiami wybuchnął szlochem, z pełną upokorzenia świadomością, że słychać go za drzwiami. Wcisnął pięść do ust, starając się stłumić wszelkie dźwięki. Zatoczył się bo poczuł jakby dostawał cios prosto w klatkę piersiową. Wyszedł.

Padało.

Zawsze w takich chwilach pada. To tak, jakby Bóg z góry chichotał radośnie i mówił: "Widzisz? Zawsze może być gorzej"

~*~

Dowiedziałam się o całej historii najpierw od Mareczka, bo przyszedł do mnie zanocować tamtego wieczora. Cały zaryczany, z rozmazanym makijażem, rzucił się na mnie i swoim płaczem żądał pocieszenia, więc go pocieszałam. Niechętnie. Nie przepadam za nim i nic poradzić na to nie mogę, że obraca się w gronie moich znajomych i widuje go dość często.
Wypłakał mi się na ramieniu, dostał setkę żeby szok pozwiązkowy minął, drugą żeby przestał płakać i trzecią żeby poszedł spać.


Rozumiem Tomka. Istotą Mareczka jest bycie irytującym. Ja nie mogę go znieść jako kolegę, a co dopiero jako partnera? Pewnie zaczęłabym rzucać w niego nożami. I z pewnością nie wytrzymałabym z nim 11 miesięcy, tak jak Tomek je zniósł.

Tak kończy się ta historia miłosna.
Czyżby tylko w tanich romansach ludzie żyją długo i szczęśliwie?




Mary Madness