Kumpel 2
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 11:54:26
Spóźniłem się na samolot.
Rzecz jasna, przypadkiem. Tak samo, jak przypadkiem zdecydowałem się na lot właśnie z Krakowa. A wcześniej równie przypadkowo wykręciłem numer do starych Marcina i jakimś sposobem skończyłem z jego adresem w kieszeni. Po prostu cud mniemany. Szkoda tylko, że zawsze byłem sceptykiem.
Nie chciałem wyjeżdżać. To oznaczałoby całkowitą rezygnację z... No właśnie, z czego? Nadziei? Jakiejś tam wyimaginowanej szansy? Z niego? Kretynizm totalny. Okej, powiedziałem mu w końcu, a on nie próbował mnie zabić, to już coś. Wprawdzie zrobiłem z siebie sentymentalnego mięczaka, ale mam wrażenie, że po mojej, nazwijmy to, deklaracji, Marcin oczekiwał czegoś w tym rodzaju. I tak dobrze, że nie pytał, czy noszę damską bieliznę. Cholerne stereotypy.
Całowaliśmy się. To było... dobre. I nie znaczyło kompletnie nic. Przynajmniej tak myślałem- do chwili, gdy dowiedziałem się, że Marcin wyjechał tego samego dnia. Nagle i bez powodu, jak stwierdził jego ojciec.
Człowieku, po coś uciekał... W ten sposób dałeś mi coś, czego mogę się chwycić. Wątpliwość. Cień możliwości. Najbardziej prawdopodobne, że zwyczajnie nie chciałeś mnie więcej oglądać, ale... może chodziło o coś więcej? Kilka lat temu to ja wyjeżdżałem najdalej jak się dało... z twojego powodu. Chyba za dużo sobie wyobrażam, przypisując ci podobne motywy, jednak póki życia, póty nadziei. A skoro już przypadkiem jestem w grodzie Kraka i to na co najmniej 24 godziny, czemu nie miałbym zajrzeć do starego kolegi i porozmawiać... na początek. Wiem, ponosi mnie podkręcona hormonami wyobraźnia. I co z tego?
Naprawdę miałem nadzieję, że mi przeszło. Nowe środowisko, studia, znajomi... Przez ostatni rok nawet o tobie nie myślałem. Okej, starałem się nie myśleć- zbyt często. Jednak wystarczyło, że zobaczyłem cię na ulicy i wszystko wróciło. Twój uśmiech, spojrzenie, barwa głosu, drobne, niekontrolowane gesty, zdradzające twoje prawdziwe uczucia... Ty. Radość, zmieszanie, spokój, tęsknota i pragnienie, by chwila trwała wiecznie... Ja. Reszta świata straciła znaczenie. Jakbym mógł istnieć, tak naprawdę żyć tylko poprzez ciebie. I to się nie zmieni. Dlatego ci powiedziałem i dlatego jestem tu dzisiaj.

Stojąc przed starą kamienicą na Podgórzu, której adres dostałem od rodziców Marcina, zastanawiałem się, czy obiekt moich nieodwzajemnionych uczuć od razu zrzuci mnie ze schodów, czy też pozwoli się najpierw przywitać. Zawsze to trochę uprzejmiej, nawet jeśli rezultat jest ten sam. Dobrze chociaż, że bagaż zostawiłem na dworcu, moja wysłużona "prawie skórzana" walizka zdecydowanie nie wykazywała predyspozycji do roli fortepianu Chopina. Swoją drogą, to trzecie piętro było piekielnie wysoko, a schody zachwyciłyby Rogera Cormana. Zastanowiłem się mimochodem, czy moje francuskie ubezpieczenie pokryje koszty leczenia. Praktycznie rzecz biorąc, sprawa podpadała pod kategorię "próba samobójstwa", a więc nici z polisy, chyba że się nie skapną. W końcu nigdy wcześniej nie wykazywałem wyraźnych objawów choroby psychicznej. Tak sądzę.
Snując te nader inteligentne rozważania dotarłem pod drewniane drzwi z numerem 17 i bez namysłu (rozmysłu raczej) nacisnąłem dzwonek. Kolejne kilka sekund spędziłem modląc się, by nikt nie otworzył i próbując zdecydować, czy głupawy uśmiech, który wbrew mej woli wykrzywił mi usta, zostanie poczytany za dentystyczną prowokację. A potem było już za późno. Kurde, powinienem to lepiej przemyśleć, stwierdziłem, wpatrując się w otwierane przez kogoś drzwi niczym zając Poziomka w reflektory szesnastokołowego tira, spóźnionego z dostawą płynów wyskokowych na konferencję pracowników ZUS-u.
-Z ogłoszenia?- usłyszałem nieznany mi głos. Przede mną stał krótko ścięty, rozrośnięty szatyn w zdezelowanym podkoszulku. Zanim wydusiłem jakieś wyjaśnienia, wciągnął mnie do środka. -Roman.
Uścisnąłem wyciągniętą dłoń, mamrocząc swoje imię. Nic więcej nie zdążyłem dodać.
-Na pewno ci się spodoba - Roman najwyraźniej zaliczył korespondencyjny kurs dla akwizytorów. Przez kolejny kwadrans oprowadzał mnie po mieszkaniu składającym się z jednego pokoju słusznych rozmiarów, lilipuciej kuchni i podobnych gabarytów łazienki, roztaczając jednocześnie upojną wizję bytowania wśród tak luksusowych zdobyczy cywilizacji jak ciepła woda (przed południem i późną nocą), gaz z butli i prawie niezawodna, przedwojenna instalacja elektryczna. I to wszystko za kilka...set nędznych złotych miesięcznie. Gdzieś w trakcie jego wywodu do mojego ogłuszonego lawiną bezsensownych informacji umysłu dotarło, że wzięto mnie za potencjalnego najemcę. Moje przypuszczenia potwierdził stosik bagaży przy drzwiach wejściowych.
-Twoje?
-Taa, wybywam do domciu. Studia skończone, roboty trza szukać, a tutaj...
Rozejrzałem się. Mieszkanie nie wyglądało na opróżnione. Książki, płyty, komputer pod oknem, dwa łóżka... No tak.
-Kto zostaje?
-Marcin, spoko gościu, dogadacie się.
Mój żołądek zwinął się w spiralę i zatańczył lambadę.
-Z całą pewnością.
Roman rozjaśnił się niczym produkt firmy Osram.
-Mam rozumieć, zostajesz?
Zawahałem się, ale chyba tego nie zauważył. Zresztą dokładnie w tym momencie rozległ się dźwięk otwieranego zamka.
-To pewnie twój przyszły współlokator ze swoją lubą- stwierdził Roman, wsłuchując się w dobiegające z korytarza głosy. Miał rację. Do pokoju weszła tleniona blondynka w stylu "wieszak z silikonowymi wstawkami". Za nią, taszcząc jakiś plecak i klnąc pod nosem, przywlókł się Marcin.
Wyglądał tak samo, jak kilka dni wcześniej, tj. cholernie dobrze, przynajmniej w moich oczach. Był też w widoczny sposób zmęczony, rozdrażniony i wściekły. Po prostu idealnie.
-Hej, Klaudia, słoneczko!- wyszczerzył się Roman. Całkiem trafne skojarzenie, biorąc pod uwagę zabójczą opaleniznę made in solarium na skąpo przywdzianym szkielecie. Panienka miała zapewniony udział w kampanii profilaktycznej "Anorektyku, strzeż się raka skóry". - To Piotrek, reflektuje na mieszkanko.
Starałem się zachować możliwie neutralny wyraz twarzy.
-Cześć- wydukałem, czując na sobie badawcze spojrzenia nowo przybyłej dwójki. Blondyna skrzywiła się w parodii uśmiechu, coś tam pewnie powiedziała, sądząc po jej poruszających się wargach, ale ja widziałem już tylko mojego do niedawna najlepszego kumpla. W jego oczach dostrzegłem zdumienie, niedowierzanie, gniew i coś jeszcze, jakby niepewność. Marcin upuścił plecak na podłogę. Postąpił krok do tyłu, jakby szukając drogi ucieczki. Zamrugał i otworzył usta. A potem wybuchnął śmiechem.

Dziesięć minut później sytuacja została opanowana. Marcin się uspokoił, Klaudia odzyskała swój naturalny, tępo obojętny stan ciała i umysłu, zaś Roman zrezygnował z bohaterskich prób dodzwonienia się na polskie pogotowie.
-I co w tym takiego śmiesznego?- rzuciła zdegustowana dziewczyna z czymś na kształt pretensji w głosie- Znacie się, wielkie rzeczy. Mnóstwo ludzi się zna. Przynajmniej etap początkowy macie już za sobą.
-To na pewno- mruknął Marcin. Nadal wyglądał na rozbawionego, lecz najwyraźniej wracała mu świadomość klasowa... seksualna raczej. Pozbierał się z podłogi i skoncentrował, rzecz jasna, na mnie -Czy ty coś wspominałeś, że mamy razem mieszkać?
Nie odpowiedziałem, próbując znaleźć jakieś bezbolesne wyjście z tej komedii omyłek. Wyręczył mnie Roman.
-No!- potwierdził entuzjastycznie- Po kłopocie. Gościu godzi się na wszystko. I może sprowadzić się od zaraz. Wszystko gra.
Czekałem na wybuch gniewu ze strony Marcina, na jakieś obelgi, kolejny atak histerycznego śmiechu, na cokolwiek, co mógłbym zakwalifikować jako, no cóż, normalną reakcję. A przynajmniej zrozumiałą dla mnie. Tymczasem on znowu mnie zaskoczył.
-Taaa, wszystko gra...- potwierdził uprzejmie. Zrobiło mi się zimno...

Kilka następnych godzin pamiętam jak przez mgłę. Roman zgodnie z zapowiedzią wyniósł się niemal od razu, Marcin siedział z Klaudią, a ja robiłem za element wystroju wnętrza. Panienka kilkakrotnie sugerowała, że powinienem udać się po moje bagaże, pozwiedzać okolicę, ewentualnie w geście dobrej woli wyprowadzić na spacer ratlerka sąsiadów. Ignorowałem jej ględzenie. Primo, tachanie walizki po tych schodach na kilka godzin nie miało sensu. Secundo, pobliskie okoliczności przyrody obejrzałem sobie już wcześniej, szukając tej cholernej kamienicy. Tertio, mam alergię na szczekające mutacje szczurów. Quarto i najważniejsze, nie zamierzałem robić im tej przyjemności i ułatwiać rozrywkowego sam na sam w chwilowo także i moim mieszkaniu. Oczywiście nie była to zazdrość, choć przyznaję, zawiodłem się nieco na guście Marcina.
W końcu poszła. Marcin odprowadził ją na przystanek i przez chwilę bałem się, że nie wróci. Kiedy wszedł do mieszkania, poczułem ulgę... i lęk. Koniec okresu ochronnego. Z drugiej strony, lepiej mieć to już za sobą.
-Marcin- zacząłem, wstając z łóżka. Minął mnie bez słowa, zabrał jakieś papiery, zawrócił do kuchni. Poszedłem za nim. Stojąc w drzwiach obserwowałem, jak nastawia czajnik i wrzuca torebkę herbaty do kubka. Ignorował mnie z dużym talentem. Po kwadransie miałem dość.
-Wyluzuj, już się zmywam- warknąłem. Podniósł głowę.
-Niby czemu?
Ewidentny kretynizm tego pytania prawie mnie znokautował.
-Żartujesz?- wykrztusiłem, dając dowód mojej wrodzonej inteligencji. Jego oczy były szare i zimne, głos cichy, spokojny
-Ależ skąd. Potrzebuję współlokatora. Płacisz, zostajesz. Prosty układ.-uśmiechnął się ujmująco- A jak czegoś spróbujesz... połamię ci ręce.
- Musiałem przeoczyć ten fragment w umowie najmu- skonstatowałem z ironią.
-Nie martw się, w przyszłości nie pozwolę ci na podobne pomyłki.
-To miło z twojej strony.
-Od tego są przyjaciele, nieprawdaż?
Cisza.
-Jadę po walizkę- oznajmiłem, odklejając się od framugi.
-Weź klucze Romana, wiszą obok telefonu.- odpowiedział, nie podnosząc wzroku.
Na dworzec dotarłem w bojowym nastroju. Imbecyl. Totalny debil. Psychol. Kretyn. Ciągnąłem tę litanię przez całą drogę, nie precyzując wszakże, czy chodzi o Marcina, czy też o mnie. Sądząc po doborze inwektyw, raczej to drugie. Wyciągnąłem walizę z boksu i zacząłem studiować tablicę odjazdów, szukając jakiegokolwiek transportu na zachód. Cały ten dzień okazał się klęską. Czy naprawdę miałem zamiar zamieszkać z Marcinem? Po diabła? Nierealny pomysł, rzucić wszystko i przeprowadzić się do Krakowa, bez pracy, znajomych, forsy... Do zrujnowanego budynku w cieszącej się zasłużoną złą sławą dzielnicy, do faceta, który na mój widok dostaje mdłości, nawet jeśli próbuje to ukryć... Swoją drogą, ciekawe, czy naprawdę zgodziłby się na mnie jako współlokatora. Pewnie zacząłby sypiać z kałachem i w pasie cnoty.
Znalazłem pociąg, który mniej więcej odpowiadał moim wymaganiom i udalem się do kasy. Sięgnąłem do kieszeni, żeby sprawdzić, czy mam jeszcze portfel. Znalazłem w niej coś ciężkiego. No tak. Klucze od mieszkania Marcina, zabrane odruchowo, bezmyślnie. Przecież nie mogłem ich nie oddać, czyż nie? To byłaby kradzież. Poza tym głupio uciekać tak bez słowa wyjaśnienia. Bardzo nieuprzejmie. Musiałem wrócić na Podgórze i wszystko wytłumaczyć. Prawda?
Kiedy dotarłem do mieszkania, zapadał już zmrok. Wszedłem do pokoju. Marcin siedział przy komputerze. Przywitał mnie krótkim, jakby zaskoczonym spojrzeniem i odwrócił się w kierunku monitora, zaciskając zęby. Pieczołowicie ułożona w roztrzęsionym tramwaju przemowa zamarła mi na ustach. Stałem tam kilka minut, próbując zebrać myśli, z wyjątkowo marnym rezultatem. Poczułem zmęczenie i coś na kształt rezygnacji.
To nie była decyzja. To nie był świadomy wybór. Po prostu tak wyszło.
Przytachałem walizkę z przedpokoju i zacząłem wyciągać swoje rzeczy. W jakiś sposób okazało się to łatwiejsze, niż wyartykułowanie kilku słów. W porządku, kolego, udajesz, że masz to gdzieś, proszę bardzo. Mogę grać według twoich reguł. Zobaczymy, kto gorzej na tym wyjdzie, myślałem mściwie. Rozpakowywałem swoje rzeczy prowokacyjnie głośno, modląc się jednocześnie, by jakoś zareagował, pokazał, że to ja mam rację, że jednak mu zależy. Ta sama głupia, irracjonalna nadzieja, która sprowadziła mnie do Krakowa.
Kończyłem już, kiedy Marcin ruszył się wreszcie. Niestety, tylko po to, by przejść do kuchni, całkowicie mnie ignorując. Tłumiąc wrażenie deja vu powlokłem się za nim. Nastawił czajnik. Poczułem tłumione od kilku godzin pragnienie. Niestety, nie miałem tu kompletnie niczego, żadnego kubka, łyżki, nawet torebki herbaty. Przelotnie zastanowiłem się, jakiej jakości jest woda w krakowskich kranach. Dręczyło mnie smutne przeczucie, że jeszcze moment i przestanie mi to robić jakąkolwiek różnicę.
Marcin sięgnął do szafki i wyciągnął dwa kubki.
-Kawa czy herbata?

Koniec ?

nija