The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 25 2024 23:35:00   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Niebo nad nami 1
Prolog

Pikanie aparatury wypełniało całe pomieszczenie, ale on nie przejmował się już tym dźwiękiem. Ignorował go, a może już nawet nie słyszał. Za długo już tu siedzi.
Tydzień? Dwa? Musiał chwilę pomyśleć, stracił już rachubę. Zbliża się trzeci tydzień. Trzeci, a on ani na chwilę jej nie opuszcza. Ona śpi, zmożona lekami przeciwbólowymi, czasem tylko się budzi, patrzy na niego tymi swoimi zmatowiałymi oczami, które jeszcze pół roku temu miały w sobie tyle blasku, a później je zamyka. Mówi coś do niego, coś bardzo nieistotnego i znów zasypia. Przychodzi też lekarz, zapisuje coś na karcie, sprawdza, ona znów się budzi, bada ją, mruczy pod nosem i odchodzi.
Ona umiera. Wiedział o tym. Z każdym dniem jest bliżej śmierci, bo za późno tu trafiła. Radioterapia już nie uśmierza bólu tak jak kiedyś. Jest coraz gorzej. Prawie trzy tygodnie śpi, jest podłączona do aparatury i… i on wie, że Carmen umiera.
Na początku miał nadzieję i to on cały czas jej powtarzał, że wszystko będzie dobrze. Że to jest dwudziesty pierwszy wiek, że przy tak rozwiniętej medycynie nie można nie pokonać raka kostnego. A później rzeczywistość okazała się okrutna, szpiczak mnogi, choroba, o której lekarze mało co wiedzą.
I to wszystko trwało prawie pół roku. Cała ta walka, która właściwie od początku była skazana na porażkę. Za późna diagnostyka, wszystko za późno.
- Dean? – Cichy szept obudził go z zamyślenia. Zamrugał, by następnie przenieść wzrok na jej zmizerniałą twarz. Na zapadnięte policzki, szarą, ziemistą cerę i na te oczy. Pełne zmęczenia i bólu. Gdzie podziała się tamta Carmen, którą poznał dziesięć lat temu, z którą pięć lat temu zamieszkał i z którą cztery lata temu się ożenił? Gdzie podziała się pyzata Latynoska, o długich, pięknych włosach, okrągłych kształtach i zwalającym z nóg uśmiechu?
Umarła. Została zżarta… nie, to coś jeszcze ją je.
Chciałby mieć nadzieję. Tę głupią nadzieję, którą się karmił przez pół roku, a która umarła tak szybko, jak robiła to Carmen. Nie zdążyli nawet tak naprawdę być małżeństwem. Tak naprawdę nie zdążyli zrobić nic. Nie kupili nawet psa, tak jak to robi większość młodych małżeństw. Zamierzali kupić, ale Carmen zaczęła chorować, na początku chodziła do lekarzy, którzy nie potrafili podać prawidłowej diagnozy. Dopiero pół roku temu trafiła do hematologa i dowiedziała się, że to szpiczak mnogi. I że jest już późno. Lekarz nie mówił, że za późno, po prostu – późno. I wierzyli razem, że późno nie oznacza za późno, i on ją pocieszał. I naprawdę wierzył, że wszystko będzie dobrze.
Ale dobrze nie było. Było coraz gorzej, aż w końcu zmuszony był zostawić pracę. Zostawić całe swoje życie, by być przy niej. By ją wspierać.
- Jestem tu. – Był, cały czas był.
- Miałam sen – powiedziała cichym, ochrypłym głosem. Delikatnie pogłaskał jej dłoń, bojąc się, że może sprawić jej tym ból. Uśmiechnęła się, a w tym uśmiechu on odnalazł cząstkę dawnej Carmen. Ale tylko cząstkę. – Byłeś w nim, wiesz? I byłeś szczęśliwy.
- I co robiłem? – zapytał, ale tylko dla podtrzymania rozmowy. Tylko dlatego, by choć przez chwilę poczuć, że ona wciąż z nim jest.
Kochał ją. Kochał ją jak nikogo innego na tym świecie. Była całym jego światem, była dla niego wszystkim.
- Umrę, Dean – powiedziała, ignorując jego pytanie. Albo go nie dosłyszała. Albo bredziła przez zbyt silne środki przeciwbólowe.
- Co ty wygadujesz? – Był twardym mężczyzną, zawsze do wszystkiego podchodził z dystansem i ciężko było doprowadzić go do łez. Właściwie, to nie płakał od śmierci matki, która umarła gdy miał trzynaście lat. Ale teraz nie chciał być twardy albo może raczej nie był w stanie, widząc, że jego świat umiera.
- Wiesz o tym, prawda? Że umrę. – Przestań. Proszę cię, przestań…
- Nie pleć bzdur, za kilka tygodni wrócisz ze mną do domu. A później wybierzemy się na jakieś wakacje. I będziemy mieć synka, tak jak chciałaś. – Uśmiechnęła się i wbiła wzrok w szpitalny sufit, pożółkły z zaciekami. A następnie w okno, malutkie i nieprzepuszczające wiele światła.
- Ale najpierw psa – powiedziała.
- Najpierw psa – potwierdził.
Chwila milczenia. Długiego milczenia, aż przez chwilę pomyślał, że znowu zasnęła, jednak w końcu się odezwała.
- Pokochasz jeszcze kogoś, prawda? Ułożysz sobie życie, obiecaj.
- Nie gadaj głupot, wrócisz ze mną do domu i będziemy mieć psa – odparł przez zaciśnięte gardło. Nie potrafił już sobie wmawiać, że wszystko będzie dobrze, bo przecież nie było.
- Labradora?
- Labradora.
Zaśmiała się, a jej śmiech przez chwilę brzmiał tak jak kiedyś. Radośnie, beztrosko. A później się skrzywiła. Pewnie coś zaczęło ją boleć. Pewnie leki przeciwbólowe powoli przestawały działać. Pewnie za chwilę lekarz poda jej kolejną dawkę i pewnie po nich znów będzie spała cały dzień.
Wyciągnął dłoń i przesunął po jej rzadkich i matowych włosach, które były skutkiem chemioterapii. Pamiętał, jakie piękne były kiedyś.
- Chyba jednak chcę Wodołaza.
- A nie Labradora?
- Chyba wolę takiego wielkiego, czarnego i puszystego. Piękne mają pyski.
- Zgadza się.
I zasnęła. A później znów się obudziła, wiła się na tym łóżku w spazmach bólu, a radioterapia tylko częściowo jej pomogła.
I później znów spała, zmożona silnymi lekami. Spała kolejne dwa dni, budząc się tylko czasami. I umierała w jego oczach, nawet lekarz to przyznał, choć oczywiście niedosłownie. Był lekarzem, a Dean już zdążył się nauczyć, że lekarze nic nie mówią dosłownie. Wykryliśmy szpiczaka mnogiego w trzecim stadium, ale medycyna potrafi czynić cuda. I wierzyli w te cuda, aż do teraz. Aż do tej cholernej nocy, w której stracił wszystko.

Część pierwsza: Niebo nad Nowym Yorkiem
Rozdział pierwszy

Tykanie zegara. Denerwujące. Wdzierające się w myśli i przeszywające umysł. Wypełniające całe pomieszczenie. Tykanie. Nieznośne. Będące jedynym odgłosem w dwupokojowym mieszkaniu. Towarzyszące mu przez ostatnie kilka dni. Przypominające o tym, co zaszło trzy miesiące temu.
I jeszcze coś. Jeszcze jakiś dźwięk mówiący mu, że wcale nie jest sam w tym małym kiedyś, a tak wielkim i pustym teraz, dwupokojowym mieszkaniu. Dźwięk, którego nie słyszał za życia Carmen, a o którym razem marzyli. Jednak na zrealizowanie tego marzenia zabrakło im czasu.
Ciche odgłosy psich pazurów uderzających o panele i postękiwanie. Dziecięce, piskliwe. Żałosne i słodkie. Rozlegające się tuż obok dwuosobowego łóżka, na którym leżał Dean.
A później kolejny dźwięk, tym razem już niezbyt przyjemny – dźwięk darcia materiału, na który mężczyzna niemal od razu podniósł się do siadu. Czarna, puszysta kuleczka spojrzała na niego zaciekawiona, z prześcieradłem, a może raczej jego strzępkiem, w pysku.
Diabeł. Istny diabeł z lśniącymi ślepiami, czarnym, zawsze mokrym noskiem i puszystą, szczenięcą sierścią. Powód, dzięki któremu jeszcze nie zwariował, bo mały Diabeł zawsze wymyślał mu jakieś zajęcie. Tylko czasem, kiedy Diabeł akurat spał, a on leżał na dwuosobowym, niezwykle wielkim po jej śmierci łóżku i rozmyślał… wtedy wariował. Bo wszędzie otaczała go ona. Bo jej poduszka w brązowe misie dalej tu była i dalej pachniała nią. Bo na stoliku nocnym dalej stało ich ślubne zdjęcie. Bo ona, choć jej nie było, to dalej wypełniała to mieszkanie. Dalej była w nim obecna.
Ale później budził się Diabeł i zmieniał myślenie Deana o szczeniakach, jako o uroczych i słodkich maluszkach.
- I co, potworze? – powiedział, wyciągając z pyska zwierzęcia kawałek prześcieradła. Pies wpatrzył się w niego i nie ruszał się przez chwilę. Ale Dean zdążył się już przekonać, że Diabeł długo nie usiedzi w miejscu, więc nie zdziwił się, kiedy ten nagle poderwał się i zaczął biegać po pokoju. Uśmiechnął się, widząc szczeniaka goniącego muchę, która wleciała do pomieszczenia przez uchylone okno, razem ze śmierdzącym Nowojorskim powietrzem.
Nie wiedział, dlaczego kupił Diabła. Dlaczego dwa tygodnie po śmierci Carmen znalazł w Internecie stronę hodowli Wodołazów i zarezerwował ostatniego szczeniaka. Płeć zwierzęcia była mu obojętna, chciał jedynie Wodołaza, tak jak Carmen.
Z początku nawet nie lubił Diabła. Był denerwującym, nadpobudliwym szczeniakiem. Zachowywał się, a i dalej się zachowuje, jak dziecko z syndromem ADHD. Dopiero nocą, kiedy Diabeł się uspokoił i nie biegał po całym mieszkaniu jak szalony, i kiedy wył, a może raczej płakał, za rodziną od której został odebrany, polubił go. Nie, wcale nie było mu żal szczeniaka. Przecież każdy szczeniak przez to przechodzi. Po prostu zrozumiał, że ten mały głupek też ma uczucia.
Westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu zawalonym wszystkim co możliwe. Tylko podłoga była czysta ze względu na Diabła, bo ten uwielbiał kraść ubrania. W ogóle uwielbiał kraść wszystko, co było w zasięgu jego pyska.
Spojrzał na biurko, gdzie jeszcze trzy miesiące temu stał laptop Carmen i ramka ze zdjęciem. Ten laptop i ramka wciąż gdzieś tam były, przykryte papierami, ubraniami i naczyniami. Bo nie miał chęci sprzątać. Bo nie miał dla kogo sprzątać.
Następnie skierował wzrok na szafę, w której wciąż wisiały jej rzeczy. Nie chciał ich się pozbywać. Nie chciał pozbywać się Carmen.
Aż w końcu na łóżko. Dwuosobowe. Puste. Bez niej.
- Zawsze była egoistką – powiedział, a szczeniak niemal natychmiast się zatrzymał. Usiadł, zostawiając muchę w spokoju i popatrzył na niego. Przekrzywił głowę na bok, po czym ziewnął i znów się podniósł. I pobiegł do przedpokoju, zostawiając Deana samego. Ale nie na długo, niestety, pomyślał mężczyzna, gdy pies przybiegł do niego z papierem toaletowym w zębach, a za nim ciągnęła się rolka.
- Nienawidzę cię, ty zapchlony kundlu – niemal jęknął cierpiętniczo. Pies w odpowiedzi jedynie zamachał ogonem.

***


Diabeł miał bardzo piskliwy, a przy tym denerwujący, szczenięcy głos. Kiedy więc szczekał, Dean miał czasem ochotę czymś w niego rzucić. Raz nawet wycelował w niego poduszką, ale Diabeł zgrabnie jej uniknął, co było bardzo dziwne ze względu na to, że jego ruchy nie były jeszcze skoordynowane. Wciąż się przewracał i potykał, ale kiedy chodziło o unikanie lecących w jego stronę przedmiotów to był mistrzem.
I Diabeł w tym momencie denerwował swojego pana swoim drażniącym słuch głosem. Stał pod drzwiami i zawodził gorzej od kota. To oznaczało tylko jedno, ktoś stał po drugiej stronie i za chwilę miał wejść.
- Zamknij się – powiedział, podchodząc do drzwi i je otwierając. Nie zdziwił się, gdy zastał za nimi ojca. Ojciec był jedyną osobą, która o nim nie zapomniała. Jedyną, z którą utrzymywał stały kontakt.
- Cześć Diabeł – powiedział ojciec, kiedy tylko przekroczył próg. Diabeł zamachał ogonem i od razu się z nim przywitał, jednak jego zainteresowanie gościem nie trwało długo. Polizał dłoń mężczyzny i pobiegł gdzieś. A gdzie to Dean wolał nie wiedzieć, żeby znowu się nie denerwować. – Cześć – powiedział do syna.
Ojciec Deana był wysokim, starszym mężczyzną. Pod nosem, odkąd Dean tylko pamiętał, zawsze wdzięczył mu się wąs. Wcześniej, jakieś dziesięć lat temu, był jasnobrązowy, jednak teraz, z wiekiem, posiwiał. Po dawnym, intensywnym, brązowym kolorze pozostały jedynie nieliczne prześwity. Był również dobrze zbudowany, jak na mężczyznę w tym wieku. Miał tylko delikatne ślady „mięśnia piwnego” i ogólnie mógł jeszcze uchodzić za atrakcyjnego. A i Dean podejrzewał nawet, że kogoś ma. Niestety Ojciec nigdy mu tego kogoś nie przedstawił. Od śmierci mamy upierał się, że jest sam. Ale Dean nie naciskał, bo nie miał takiej potrzeby.
Ojciec rozejrzał się po pomieszczeniu, a jego wzrok zatrzymał się na obgryzionej framudze. Westchnął ciężko, a później się uśmiechnął.
- Diabeł zdobi ci mieszkanie – powiedział, kiedy ściągał buty. Dean dopiero teraz zauważył dwa worki w jego dłoni, które szybko od niego odebrał. Lepiej było nic nie stawiać na podłodze w pobliżu Diabła.
- Codziennie coś nowego. – Ruszył do kuchni, ale zatrzymał się w jej progu, bo uderzył go nieprzyjemny zapach starych, brudnych naczyń. Co się dziwić, skoro cały zlew był nimi zawalony? I stały tak cztery, no może pięć dni, a ich kupka wcale nie malała. Z każdym dniem rosła, a w szafach zostały mu tylko nieliczne egzemplarze naczyń. Już nawet sztućców nie miał. Ale czy to skłaniało go do sprzątania? Oczywiście, że nie.
Skrzywił się jedynie i ruszył w stronę okna. Uchylił je, żeby smród naczyń zamienić na smród Nowojorskiego powietrza pełnego dymu i spalin. Rozejrzał się jeszcze po kuchni, zastanawiając się, gdzie mógłby położyć zakupy. Stół nie wchodził w grę, gdyż znajdowała się na nim spora góra różnego rodzaju papierów, w tym książek, naczyń, a i nawet można było znaleźć tam ubrania. Szczyt tej wieży zdobił laptop. To cud, że jeszcze nie spadł i nie roztrzaskał się o kremowe kafelki.
Nie zastanawiając się już dłużej, odsunął krzesło, przez którego oparcie przewieszona była jego kurtka, bluza i spodnie, i położył zakupy na jego siedzeniu.
- Cholera jasna. – Usłyszał za plecami. – Kurwa mać, Dean! – Ojciec, mimo bardzo poważnego i nieco biznesowego wyglądu, gdyż lubił chodzić w garniturach, często używał przekleństw. Był też typem choleryka, o czym Dean przekonał się już nie raz. – Nie było mnie pięć dni, rozumiesz? Pięć. Pięć dni temu ci tu wszystko posprzątałem, a ty przez pięć dni potrafisz tak napaskudzić… - Był też pedantem. Strasznym pedantem, w którego mieszkaniu nie znalazło się ani grama kurzu. Jak jego mama mogła żyć z takim facetem? Nie wiedział. Jednak jedno było pewne, nie miał genów ojca, no chyba, że chodzi o wygląd. Ale pod każdym innym aspektem się różnili.
- Nikt nie każe ci sprzątać. – Wzruszył ramionami.
- Niewdzięcznik – powiedział pod nosem, kiedy ściągał szarą marynarkę. Powiesił ją na oparciu krzesła, na którym wisiały już ubrania Deana.
- Zawsze ci dziękuję, kiedy posprzątasz, ale sprzątanie tu nie jest konieczne. A i podwiń rękawy, bo znajdują się w zasięgu nosa Diabła. – Ojciec zarzucił rękawy marynarki na oparcie krzesła.
- Swoją drogą, adekwatne imię. – I zabrał się do zmywania.
- Mówiłeś już.
- Podobno pies identyfikuje się z imieniem. – Pierwszy talerz został umyty. Dean zajrzał do worków, które przyniósł ojciec. Pieczywo, mięso i mrożonki, czyli zestaw, który ma pomóc Deanowi przeżyć jeszcze kilka dni.
- Wiesz, że nie lubię serków topionych – mruknął, rozpakowując powoli zakupy.
- Zapomniałem.
- Tato? – powiedział, kiedy otwierał lodówkę.
- Tak?
- Dzięki – powiedział z głową w lodówce.

***


Diabeł spał, a to oznaczało chwilę spokoju. A chwila spokoju w przypadku Deana oznaczała również natłok myśli. Snucie się po mieszkaniu w celu znalezienia zajęcia i natrafianie na jej rzeczy, które były wszędzie. W łazience kosmetyki, w kuchni fartuch, w przedpokoju na wieszaku kurtka, a w sypialni jej poduszka. Jej ubrania. Jej laptop. Jej krem do rąk w szufladzie szafki nocnej. Jej okulary do czytania na szafce nocnej. Aż w końcu ich zdjęcia.
Ale to przeszłość. Wszystko to tylko marne wspomnienia.
I tak snuł się po tym mieszkaniu. I wariował bez Diabła, który spał w najlepsze. Musiał coś ze sobą zrobić, czymś się zająć.
Nigdy nie był samotny, a teraz właśnie tak się czuł. Pomimo ojca i Diabła. Po pierwszego wystarczyłoby jedynie zadzwonić, a tego drugiego obudzić, ale nie chciał prosić o pomoc. Ani ojca, ani Diabła, nawet jeżeli Diabeł był tylko głupim szczeniakiem.
Nie miał pracy, więc nie miał też zajęcia. Nie miał nic, a żył z zaoszczędzonych kiedyś pieniędzy. Razem z Carmen zbierali na wakacje. Carmen wymarzyła sobie Florydę, a on Hawaje i nie mogli dojść do porozumienia, więc zbierali na jedno i na drugie. Ale teraz te pieniądze nie były potrzebne. Trochę z nich wydał na Wodołaza, bo to pies rodowodowy. Wodołaz czystej krwi, a Carmen zawsze chciała mieć rodowodowego psa. Kupił więc tego Wodołaza, który okazał się być szatanem, ale już nie dla niej. Bo ona nie mogła zobaczyć Diabła i stwierdzić, że ten szczeniak jest najgorszym szczeniakiem jakiego ma okazje poznać. Że Diabeł to zło pod postacią pieska, że jest denerwujący i irytujący. Ale że da się go też pokochać za bycie tak okropnym szczeniakiem.
Włączył laptopa, bo nie miał już żadnych pomysłów na znalezienie dla siebie zajęcia. Zaczął przeglądać strony. Byle jakie. Głupie, które w zamiarze twórców miały być śmieszne, ale wyszły żałośnie. Aż w końcu, tak od strony do strony, przez przypadek, nie szukał przecież pracy, natrafił na ogłoszenie. Miał pieniądze na przeżycie kilku miesięcy, więc praca nie była mu potrzebna. Nawet nie zastanawiałby się nad tą ofertą, ale co miał robić, jak nie pracować? Dalej snuć się po mieszkaniu i czekać, aż Diabeł się obudzi?
Napisał maila z CV na podany w ogłoszeniu adres. Niech dzieje się co chce.
Dwa dni później dostał odpowiedź. Rozmowa kwalifikacyjna we wtorek, biurowiec, GE Building na ulicy Czterdziestej dziewiątej, piętro szesnaste.

***


Nowy York jest miastem, które nigdy nie zasypia. Nie ma dla niego takiej pory dnia, żeby na jego główniejszych ulicach panował spokój. Bo spokój tutaj nigdy nie panuje. Zawsze spotyka się ludzi, którzy się gdzieś spieszą, którzy są dla siebie jak duchy, widma. Nie zauważają siebie, a jednak tworzą pewną całość. Tworzą Nowy York. To samo tyczy się również samochodów. Jeden nic nie znaczy, jest niczym, zwykłym samochodem, ale więcej takich pojedynczych samochodów potrafi stworzyć coś, na co przeklina każdy kierowca. Korek.
Tak, korki były przekleństwem Nowego Yorku. Nie dało przejechać się przez miasto bez postania w korku i Dean dobrze o tym wiedział, dlatego też zazwyczaj nie pchał się głównymi ulicami… Ale mając spotkanie w GE Building znajdującym się na Czterdziestej dziewiątej, czyli w centrum, nie dało się ominąć korków. I faktycznie, korek go nie ominął.
Uderzał nerwowo palcami o kierownicę, spoglądając co chwilę na zegarek znajdujący się na desce rozdzielczej. Cholera, kto by pomyślał, że będzie tak długo stał w korku? Nie był głupi, przewidział to, dlatego też wyjechał z domu godzinę prędzej. Bo czasem nawet i tyle można było sobie postać. Takie już są uroki Nowego Yorku.
Jest. Zielone. Szybciej, ty głupi taksówkarzu. Szybciej, to zdążysz jeszcze przejechać na tym zielonym! I nie tylko ty. Sam by jeszcze zdążył przejechać. Ale głupi taksówkarz to głupi taksówkarz. Nie skorzystał z okazji przejechania na zielonym, więc Deana czekała jeszcze chwila siedzenia w swoim Passacie i klnięcia na głupiego taksówkarza siedzącego w samochodzie przed nim.
W końcu jednak zapaliło się wymodlone przez mężczyznę zielone światło. W końcu ruszył i zostawił korek, w którym spędził pół godziny, za sobą. W końcu też udało mu się dojechać na Czterdziestą dziewiątą, był nawet przed czasem. Dziesięć minut, ale to bardzo niewiele, bo jeszcze musi dotrzeć do biura, a patrząc na GE Building, jaki piętrzył się tuż obok, mogła go czekać dłuższa chwila spędzona w windzie.
Wyciągnął klucz ze stacyjki i odetchnął. Po co to robił? Przecież wcale nie zależało mu na tej pracy, więc dlaczego tak chciał zdążyć na czas? Jednak musiał w końcu zrobić coś z tym swoim życiem. Musiał czymś się zająć, nie tylko Diabłem.
Wysiadł z samochodu i spojrzał na tego nędznego Passata, którego tak bardzo lubił, pomimo tego, że był bardzo niewdzięczny. Co najmniej raz w miesiącu musiał zawitać u mechanika, a i też nie prezentował się dobrze. Wgniecenie w drzwiach ze strony pasażera, pamiątka po prowadzeniu Carmen, psuło wszystko. Odchodząca farba w okolicach przednich reflektorów także nie dodawała czarnemu Passatowi uroku.
Jednak Dean lubił go. Lubił, bo kupił go razem z Carmen. Bo łatwo przywiązywał się do przedmiotów. W ogóle łatwo się przywiązywał.
A później spojrzał na pozostałe zaparkowane samochody i aż zrobiło mu się głupio. Wszystkie zgodne z trendami motoryzacji, lśniące i nowe, drogie. Nie to co jego marny Passat.
Załączył alarm, odchodząc od swojego samochodu, który wyglądał śmiesznie wśród tych drogich i ładnych. Nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad tym. Spojrzał na GE Building piętrzący się po drugiej stronie ulicy i przypominający mu klocek lego. Wielki, kanciasty budynek. Nie miał pojęcia, dlaczego wielu ludzi tak się nim zachwycało. Może i był olbrzymi, a człowiek wyglądał przy nim jak mrówka, ale nic więcej. Nie zapierał mu tchu w piersiach, był po prostu budynkiem, jednym z wielu w Nowym Yorku.
Spróbował przejść przez ulicę, ale szybko zdał sobie sprawę, że przy tym natężeniu ruchu na Czterdziestej dziewiątej, będzie mu ciężko. Co chwilę drogę przecinała jakaś żółta taksówka, czy też kolejny, drogi samochód, nie patrząc nawet na to, że on chciałby przejść. Czekał więc, coraz bardziej się denerwując i już wyklinając wszystkich taksówkarzy w tych swoich głupich taksówkach.
Ale nagle, jeden z tych głupich taksówkarzy zatrzymał się. Machnął Deanowi ręką, pozwalając mu przejść, a Dean zaraz nazwał go w myślach jedynym normalnym taksówkarzem i czym prędzej skorzystał z pozwolenia, kiwając jeszcze w podziękowaniu głową.

***


Piętro szesnaste, biuro agencji reklamowej. Ale nie, nie miał zamiaru bawić się w reklamy, reklamy nie były jego działką. Nawet ta praca nie byłaby zgodna z jego wykształceniem.
Gabinet szefa. Duży i przestronny, z dębową komodą i trzema dużymi statkami w butelce, z olbrzymim biurkiem, dwoma laptopami, srebrnym wahadełkiem, które często widuje się w filmach i kawą. Parującą filiżanką kawy z mlekiem. Jego kawą, którą zaproponowała mu miła sekretarka.
A kto za biurkiem? Gruby mężczyzna, ubrany w czarną, opinającą się na nim marynarką. Z malutkimi, świńskimi i do tego podkrążonymi oczami. Z dużym, kartoflanym nosem. Z czerwonymi policzkami. I z łysiejącą głową. Tak Dean wyobrażał sobie pożeracza ludzkich pieniędzy, którym z pewnością Adolf James Connell był. Świnią żerującą na ludziach. Ale na szczęście Dean nie miał pracować w jego firmie, zresztą nawet by się nie zgodził.
- Były agent FBI, tak? – zapytała świnia, jak Dean zaczął określać mężczyznę w myślach. Potaknął i sięgnął po kawę. – Co sprowadza do mnie byłego agenta FBI?
- Tak się złożyło. – Kawa nie przypominała kawy, prędzej siki.
- Złożyło?
- Życie… Musiałem się zwolnić, a teraz chciałbym znaleźć pracę – powiedział. Odstawił tą obrzydliwą kawę jak najdalej od siebie. Już jej nie ruszy, taka kawa powinna od razu wylądować w zlewie.
- Nie chcesz wrócić do federalnych? – Świnia była bardzo podejrzliwą świnią. Ale nic w tym dziwnego, tu przecież chodziło o małe prosięta. Dean miał zostać osobistym ochroniarzem jednego z tych prosiąt, dlatego świnia musiała dowiedzieć się o nim wszystkiego. Zaraz zacznie pytać o numer buta i grupę krwi, pomyślał sfrustrowany.
- Chcę odpocząć.
- Nie wiem, czy tak odpoczniesz z moimi dziećmi. – Opadł na oparcie czarnego, skórzanego fotela, który zatrzeszczał przeraźliwie, jakby alarmując, że większego obciążenia nie wytrzyma.
- W porównaniu z pracą w FBI na pewno. – Wciąż silił się na grzeczny ton, ale nie potrafił polubić świni. Nie podobało mu się, gdy ktoś drążył temat, chociaż zdawał sobie sprawę, że to jest przecież rozmowa kwalifikacyjna. Miał wrażenie, że zaraz świnia zacznie wypytywać o jego życie prywatne.
- Myślisz?
- Myślę. – Tak, tak właśnie myśli. Pilnowanie trójki bachorów jest niczym w porównaniu z tym, co przeszedł.
- Moje dzieci muszą cię jeszcze poznać. Najstarsza, Juliett, ma dwadzieścia jeden lat. Brandon, średni, ma dwadzieścia, a Keith niedługo skończy dziewiętnaście. – Myślał, że będą młodsi… Ma pilnować dorosłych ludzi?
- Oczywiście. – Wolał się w ten temat nie zagłębiać. – Z chęcią ich poznam. – Gówno prawda.
Świnia sięgnęła po coś do szuflady. Chwilę przewracała w niej, czegoś szukała, aż w końcu znalazła. Była to malutka karteczka, na której świnia zapisał coś swoim koślawym pismem.
- Pojaw się przed bramą jutro o dziesiątej. Wstępnie cię przyjmuję, ta praca w FBI mnie przekonała.
- Dziękuję bardzo – powiedział niechętnie, chociaż wymusił uśmiech. – Do zobaczenia jutro.
- Do zobaczenia – odpowiedziała świnia, a krzesło po raz kolejny zatrzeszczało.








 


Komentarze
Justine123450 dnia wrzenia 22 2012 15:47:27
*.* Weszłam z ciekawości i już wiem, że będę czytała. ^^ WENY!
naru dnia wrzenia 22 2012 19:04:45
Diaeł jest moim ulubiencem ...nie wiem czemu, ale KOCHAM tego psa smiley
naru dnia wrzenia 22 2012 19:05:47
diabel* nienawidze mojej klawiatury, stara juz ..b mi zzera smiley
Dream Winchester dnia wrzenia 22 2012 19:22:04
Tak naru, ja też go lubię, ale to dlatego że Diabeł jest zupełnie taki sam jak moja psina, kiedy była mała smiley
kkohaku dnia wrzenia 28 2012 01:48:04
Pięknie się zaczyna smiley A Diabeł wymiata, to taki kontrast do życia głównego bohatera smiley Zaciekawiło mnie i czekam na kolejny rozdział!
Dream Winchester dnia wrzenia 28 2012 19:23:14
Dzięki Kohaku. Ale z kolejnym rozdziałem na pewno nie zdążę na jutrzejszą aktualkę smiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

wietne! wietne! 100% [1 Gos]
Bardzo dobre Bardzo dobre 0% [adnych gosw]
Dobre Dobre 0% [adnych gosw]
Przecitne Przecitne 0% [adnych gosw]
Sabe Sabe 0% [adnych gosw]
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum