艢CIANA S艁AWY | Tutaj b臋d膮 umieszczane odnosniki do stron, na kt贸rych znalaz艂y si臋 recenzje wydanych przez nas ksi膮偶ek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez nasz膮 stron臋. W celu zobaczenia szczeg贸艂贸w nale偶y klikn膮膰 w dany banner


|
|
Witamy |
Strona ta po艣wi臋cona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazuj膮cemu relacje homoseksualne pomi臋dzy m臋偶czyznami. Je艣li jeste艣 zagorza艂ym przeciwnikiem lub w jaki艣 spos贸b nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opu艣膰 t臋 witryn臋 - reszt臋 naszych Go艣ci serdecznie zapraszamy
|
Zakl臋ty w miecz 5 |
- Jak mog艂em pozwoli膰 sobie na sen? - zamrucza艂, gdy prowadzili艣my zaspane dzieci na dziedziniec. Roze艣mia艂em si臋, daj膮c mu znak, 偶e us艂ysza艂em.
- Przecie偶 偶yjesz. Sprawd藕 tylko, czy ju偶 znik艂a ci ta malinka na karku.
Mimowolnie dotkn膮艂 szyi i spojrza艂 na mnie lodowato. Wyszczerzy艂em z臋by w odpowiedzi.
- Chyba nie poka偶esz si臋 tak w wiosce - powiedzia艂, rzucaj膮c mym pazurom wymowne spojrzenie - Wszystkich przerazisz.
- Zapakuj dzieci do powozu i poczekaj na mnie. Za moment b臋d臋 gotowy - u艣miechn膮艂em si臋 i skr臋ci艂em do 艂a藕ni - Ja b臋d臋 powozi艂.
Chyba chcia艂 co艣 powiedzie膰, jednak ze wzgl臋du na dzieci zatrzyma艂 to dla siebie. Odwr贸ci艂 si臋 i pogoni艂 m艂ode w stron臋 schod贸w. Zignorowa艂 m贸j cichy 艣miech.
Smoki posiada艂y dwie naturalne postacie. Naturalne, to znaczy takie, kt贸rych przybieranie odbywa艂o si臋 niemal instynktownie i nie wymaga艂o wiele mocy. Wszystkie inne zmiany ju偶 tej mocy potrzebuj膮 i zalicza艂y si臋 do nich mi臋dzy innymi kosmetyczne poprawki, kt贸re mia艂em teraz w planie. Stan膮艂em przed lustrem, obna偶y艂em przedramiona i utoczy艂em z nich krwi na pod艂og臋. Gdyby na zamku znajdowa艂 si臋 kto艣, kogo m贸g艂bym z艂o偶y膰 w ofierze, nie musia艂bym si臋 sam kaleczy膰. Nie by艂o jednak nikogo pr贸cz dzieci i Cearteha, pozosta艂o mi wi臋c tylko to.
Najwi臋kszym minusem samookaleczenia by艂o, 偶e oboj臋tnie ile mocy zaczerpniesz z tego rytua艂u, cze艣膰 z niej i tak wycieknie przez ran臋 i zostanie utracona; nie m贸wi膮c ju偶 o tej, kt贸r膮 ostatecznie trzeba wykorzysta膰 na p贸藕niejsze uleczenie. 艢piesz膮c si臋 by ubytek by艂 jak najmniejszy, zaczerpn膮艂em ze szkar艂atnej ka艂u偶y i dokona艂em poprawek w wygl膮dzie. Znik艂y czarne pazury, a diamentowe z臋by przekszta艂ci艂y si臋 w zwyk艂e, ludzkie. 殴renice zaokr膮gli艂y si臋 i zmniejszy艂y. Tylko w艂osy mog艂y mnie zdradzi膰, jednak nikt ju偶 teraz nie pami臋ta jak l艣ni艂y w s艂o艅cu smocze grzywy. Zaleczy艂em rany i nabra艂em tchu, nape艂niaj膮c si臋 ostatnimi iskierkami magii, nie by艂o ich jednak du偶o. Walka z nekromant膮 wyczerpa艂a mnie i pozbawi艂a niemal wszystkich, zbieranych przez dziesi臋ciolecia si艂. B臋d臋 musia艂 zmagazynowa膰 wi臋cej energii, jednak zdecydowanie p贸藕niej, gdy nie b臋dzie ryzyka, 偶e Cearteh mnie przy tym zastanie.
Przejrza艂em si臋 w lustrze z zadowoleniem stwierdzaj膮c, 偶e poprawki wcale nie zniszczy艂y og贸lnego wra偶enia, jakie mia艂em wywiera膰. Drapie偶ne rysy pozosta艂y, w oczach nadal by艂a dziko艣膰 i okrucie艅stwo. Dopasowany czarny str贸j podkre艣la艂 mi臋艣nie i g艂adkie 艂uki obojczyk贸w oraz bioder. Odrzuci艂em ci臋偶ki warkocz na plecy, na艂o偶y艂em na r臋ce sk贸rzane r臋kawice, ostatni raz spojrza艂em w lustro i zbieg艂em na d贸艂, na dziedziniec. Cearteh powita艂 mnie ponurym spojrzeniem, kt贸re zaraz zamieni艂o si臋 na zdumione.
- I co? - zapyta艂em, rozk艂adaj膮c r臋ce na boki.
Pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Kto by pomy艣la艂? - mrukn膮艂 - Wygl膮dasz jak cz艂owiek - zmru偶y艂 podejrzliwie oczy - Czuj臋 od ciebie mroczn膮 moc.
Westchn膮艂em i wskoczy艂em na miejsce dla powo偶膮cego. Czarne konie zaparska艂y, rozpoznaj膮c we mnie nekromant臋, ich pana.
- Oczywi艣cie, bo jej potrzebowa艂em. Jedziesz z dzie膰mi, czy ze mn膮?
Zawaha艂 si臋, cho膰 nie spu艣ci艂 ze mnie podejrzliwego spojrzenia. Zerkn膮艂 do wn臋trza powozu. Us艂ysza艂em, jak pyta o co艣 m艂ode, a potem 艣mieje si臋 cicho ich entuzjastycznej odpowiedzi.
- Jad臋 na Promieniu - powiedzia艂, sprawdzaj膮c czy drzwi po obu stronach s膮 dobrze zamkni臋te - Tu偶 obok, wi臋c lepiej uwa偶aj jak jedziesz. I nie 艣piesz si臋 za bardzo.
Odszed艂 w stron臋 stajni, a ja rozejrza艂em si臋 w poszukiwaniu lejcy i bata. Ten ostatni po chwili zastanowienia wyrzuci艂em. Wyczuwa艂em, 偶e konie czekaj膮 na najmniejszy znak z mojej strony i nie potrzebuj膮 偶adnej zach臋ty do wsp贸艂pracy. Na pr贸b臋 zrobi艂em k贸艂ko wok贸艂 fontanny. Parska艂y z zadowoleniem, wysoko unosz膮c nogi i ogony. Dzieci 艣mia艂y si臋 za moimi plecami. Samiczka wo艂a艂a g艂o艣no, 偶e jest ksi臋偶niczk膮 i nale偶y jej si臋 k艂ania膰.
Cearteh pojawi艂 si臋 chwil臋 potem, prowadz膮c Promienia i przywi膮zan膮 do niego ko艣cist膮 klacz Wertego. Na moje pytaj膮ce spojrzenie wzruszy艂 ramionami i skrzywi艂 si臋 smutno.
- Oddamy j膮 ludziom z wioski. Nie chc臋 zostawia膰 jej tutaj.
Powoli skin膮艂em g艂ow膮.
- Zamkniesz bram臋? Na艂o偶ysz zakl臋cia?
Wskoczy艂 na siod艂o i spojrza艂 do ty艂u, na zamek.
- Tak. 艢wi膮tynia musi si臋 tym zaj膮膰. Spali膰 ksi臋gi i pogrzeba膰 jego ofiary. Potem mo偶e sprzedamy te ziemie.
U艣miechn膮艂em si臋 szyderczo, nie skomentowa艂em jednak. Spojrza艂 na mnie zdziwiony, jakby si臋 tego nie spodziewa艂.
- Ruszamy. Wyjed藕 za most i zatrzymaj pow贸z. Nak艂adanie zakl臋cia zabierze mi troch臋 czasu.
- Da艂e艣 im jedzenie i wod臋? - zapyta艂em, cmokaj膮c na konie - Nie zg艂odniej膮 po drodze?
- Da艂em - zn贸w wygl膮da艂 na zaskoczonego. W milczeniu odprowadza艂 pow贸z spojrzeniem, gdy wyje偶d偶a艂em za bram臋.
Dzie艅 by艂 s艂oneczny, jednak na drodze wci膮偶 utrzymywa艂a si臋 woda. Mimo b艂ota posuwali艣my si臋 szybko. M艂ode dobrze znosi艂y szybk膮 jazd臋, w艂a艣ciwie to lepiej ni偶 nudne wleczenie si臋 noga za nog膮, a klacz Wertego podo艂a艂a naszemu tempu. Cearteh ju偶 na samym pocz膮tku powiedzia艂, 偶e chce odwiedzi膰 wiosk臋, w kt贸rej zostali zaatakowani, jecha艂em wi臋c prosto, trzymaj膮c si臋 traktu. Wypocz臋te konie rwa艂y si臋 do cwa艂u. Wyczuwa艂em w nich mroczn膮 moc, karmi艂em si臋 ich pragnieniem biegu. Cearteh by艂 zbyt zamy艣lony, 偶ebym m贸g艂 wyssa膰 z niego co艣 warto艣ciowego. O nakarmieniu si臋 dzie膰mi nawet nie pomy艣la艂em. Czu艂em g艂贸d mocy i wiedzia艂em, 偶e nie d艂ugo b臋d臋 w stanie si臋 wstrzymywa膰. Czasami przy艂apywa艂em si臋, 偶e wyszukiwa艂em wko艂o oboj臋tnie jakiego 偶ycia; nawet te kilka ptak贸w kt贸re str膮ci艂em z nieba, sprawi艂o mi przyjemno艣膰.
- Boj臋 si臋, 偶e ich rodzice pochodzili ze zniszczonej wioski - powiedzia艂 cicho Cearteh podje偶d偶aj膮c bli偶ej - Tak si臋 ciesz膮 na ich spotkanie.
Pokr臋ci艂em g艂ow膮 i 艣ci膮gn膮艂em lejce, by zwolni膰 troch臋 i bezpiecznie przejecha膰 przez g艂臋bok膮, zajmuj膮c膮 ca艂膮 szeroko艣膰 traktu ka艂u偶臋. Dzieci za艣mia艂y si臋 gdy powozem zatrz臋s艂o, a woda trysn臋艂a spod kopyt koni i k贸艂.
- Nie - powiedzia艂em - Pochodz膮 z pierwszej wioski. Tej w kt贸rej po raz pierwszy us艂yszeli艣my o nekromancie.
Wydawa艂 si臋 zaskoczony.
- Sk膮d wiesz? Przecie偶 pyta艂em si臋 ich i m贸wi膮, 偶e nie wiedz膮, gdzie s膮 ich rodzice.
- One nie, ale ich wspomnienia s膮 wyra藕ne.
Z艂apa艂 za miecz.
- Grzeba艂e艣 w ich g艂owach?
Spojrza艂em na niego zimno.
- Grzeba艂em, to z艂e s艂owo. Po prostu przys艂uchiwa艂em si臋, nic wi臋cej. Nawet nie poczu艂y - si臋gn膮艂em do niego my艣l膮 i u艣miechn膮艂em si臋 paskudnie - Naprawd臋? Dzi臋kuj臋.
Zamruga艂 i zarumieni艂 si臋 straszliwie. Przez moment mia艂em wra偶enie, 偶e wyci膮gnie miecz z pochwy, powstrzyma艂 si臋 jednak.
- Nie czytaj mi w my艣lach - warkn膮艂, odwracaj膮c wzrok - Poszanuj moj膮 prywatno艣膰.
Roze艣mia艂em si臋.
- Wi臋c po prostu powiedz to g艂o艣no. Wiem, 偶e jestem przystojny, ale lubi臋 s艂ucha膰, jak mi kto艣 o tym m贸wi.
Nie odzywa艂 si臋 do mnie a偶 do wioski.
Osada wydawa艂a si臋 wyludniona, kiedy par臋 godzin p贸藕niej wjechali艣my pomi臋dzy cha艂upy i zatrzymali艣my si臋 na ryneczku niedaleko karczmy. Malowane drewniane okiennice by艂y szczelnie pozamykane, dym nie unosi艂 si臋 z 偶adnego z komin贸w, drzwi wydawa艂y si臋 zabarykadowane. Cearteh si臋gn膮艂 po miecz i rzuci艂 mi ponure spojrzenie. Da艂em mu znak, 偶eby nie schodzi艂 siod艂a i zeskoczy艂em na ziemi臋. By艂em zupe艂nie pewien, 偶e domy s膮 puste; nie wyczuwa艂em w nich ani obecno艣ci 偶ycia ani 艣mierci. Sp艂oszone kury gdacz膮c, ucieka艂y mi spod st贸p, gdy wszed艂em w uliczk臋 pomi臋dzy cha艂upami i wyt臋偶y艂em zmys艂y. Z ty艂u dobieg艂o mnie przyciszone pytanie Cearteha. Odetchn膮艂, gdy wr贸ci艂em na rynek, ale nie pu艣ci艂 miecza.
- S膮 za wiosk膮 - mrukn膮艂em, wskakuj膮c z powrotem na miejsce - Wszyscy, jak mi si臋 wydaje. Nawet dzieci.
Spojrza艂 w stron臋 kt贸r膮 wskaza艂em i zamy艣li艂 si臋 na moment.
- Jakie艣 zebranie? Mo偶e szykuj膮 si臋 do opuszczenia osady?
Cmokn膮艂em na konie i pokr臋ci艂em g艂ow膮. Skierowa艂em pow贸z na trakt, zmuszaj膮c konie do nie艣piesznego st臋pa. Kap艂an nie pyta艂 o nic, tylko ruszy艂 za mn膮, cho膰 w jego oczach dostrzeg艂em niepok贸j.
- Wol臋 wyjecha膰 z wioski - powiedzia艂em, gdy min臋li艣my palisad臋 i znale藕li艣my si臋 na drodze - Na wszelki wypadek - wzruszy艂em ramionami - Nazwij to smocz膮 intuicj膮. Uspok贸j dzieci. Potem zobaczymy, co to za zebranie.
Zatrzyma艂em pow贸z i zaci膮gn膮艂em hamulec. Konie zaparska艂y niespokojnie, czuj膮c zbieraj膮c膮 si臋 we mnie mroczn膮 moc, Cearteh rzuci艂 mi ostre spojrzenie. Uspokoi艂em go gestem r臋ki i zeskoczy艂em z powozu.
- Nie zostawi臋 ich tu bezbronnych - powiedzia艂em zimno, gdy zaszed艂 mi drog臋, nie pozwalaj膮c zbli偶y膰 si臋 do drzwiczek - Na艂o偶臋 os艂on臋.
Zmru偶y艂 oczy, ale odst膮pi艂. Jedyn膮 alternatyw膮 by艂o, by jeden z nas pozosta艂 tutaj, nie chcia艂 jednak zostawia膰 mnie z m艂odymi, ani pozwoli膰 mi p贸j艣膰 samemu do mieszka艅c贸w wioski. Obserwowa艂 mnie uwa偶nie, gdy narzuca艂em lekkie zakl臋cie ukrycia i uni贸s艂 brwi, gdy po wszystkim zachwia艂em si臋 na nogach.
- Odzwyczai艂e艣 si臋? - zapyta艂 nie ukrywaj膮c ironii.
Spojrza艂em na niego i u艣miechn膮艂em si臋 drapie偶nie. Zblad艂, gdy dostrzeg艂 g艂贸d w moich oczach.
- Zostaw tu konie - powiedzia艂em, rzucaj膮c ostatnie spojrzenie na moje dzie艂o - Lepiej, 偶eby艣my zbli偶yli si臋 do nich niepostrze偶enie.
Przywi膮za艂 ogiera i klacz do powozu, cho膰 po jego minie pozna艂em, 偶e nie widzi powodu dla kt贸rego mieli艣my si臋 ukrywa膰. No c贸偶, ja widzia艂em, a do艣wiadczenie podpowiada艂o mi, 偶e lepiej by膰 gotowym na wszystko. Ruszy艂em pierwszy, schodz膮c z go艣ci艅ca i zag艂臋biaj膮c si臋 w ch艂odny, wilgotny zagajnik brzozowy. B艂oto mlaska艂o mi pod butami, gdy przekracza艂em zwalone pnie i sterty odpadk贸w. S膮dz膮c po zapachu, miejsce to od lat s艂u偶y艂o wie艣niakom za latryn臋. Cearteh szed艂 za mn膮, a my艣li mia艂 gniewne i pe艂ne obaw. Nakarmi艂em si臋 nimi, by pozby膰 si臋 s艂abo艣ci i odwr贸ci艂em si臋, by rzuci膰 mu u艣miech. S膮dz膮c po spojrzeniu, by艂 bliski wbicia mi miecza w plecy. Albo, chocia偶by, porz膮dnego kopni臋cia w ty艂ek.
- To, 偶e zostali uwolnieni od mrocznej mocy, wcale nie oznacza, 偶e nie spostrzeg膮 w tobie wroga - powiedzia艂em cicho - Musimy by膰 gotowi na wszystko.
Pokiwa艂 niech臋tnie g艂ow膮.
- Wiem, rozumiem.
- Nie ufasz mi, co? - Oczywi艣cie, 偶e nie - wydawa艂 si臋 by膰 zdumiony mym pytaniem - Jeste艣 mrocznym, tak czy inaczej. Mo偶esz zabija膰 nekromant贸w, ale to nie oznacza, 偶e przestaniesz nim by膰.
Pokiwa艂em g艂ow膮, przyznaj膮c mu racj臋 i wys艂a艂em my艣li przed siebie, ku zgromadzonym niedaleko ludziom. Otaczaj膮ca ich aura 偶alu i w艣ciek艂o艣ci by艂a istn膮 delicj膮, jednak wyczuwa艂em w niej pragnienie zemsty, a to mi si臋 ju偶 mniej podoba艂o. O wiele mniej.
Wyszli艣my na niewielk膮 polan臋 i zatrzymali艣my si臋 na jej skraju, pozostaj膮c w cieniu drzew. Cearteh westchn膮艂 cichutko na widok mogi艂 i wbitych w nie drewnianych symboli 艣mierci i odrodzenia. Wiele grob贸w by艂o starych, na wp贸艂 pozarastanych paprociami i mchem, jednak cz臋艣膰 z nich wygl膮da艂a na 艣wie偶o usypan膮. To wok贸艂 nich zgromadzili si臋 mieszka艅cy wioski, pochylaj膮c w milczeniu g艂owy nad rozkopan膮 ziemi膮 i po艂o偶onymi na niej bukietami kwiat贸w.
- Pogrzeb - wyszepta艂 Cearteh - Potrzebuj膮 kap艂ana - i zanim zd膮偶y艂em go powstrzyma膰, wyszed艂 na 艣rodek cmentarza.
Ludzie odwr贸cili si臋 w milczeniu, gdy dostrzegli jego nadej艣cie, a wyraz ich oczu podzia艂a艂 na niego lepiej, ni偶 jakiekolwiek moje s艂owa. Zatrzyma艂 si臋 niezdecydowany i rozejrza艂 si臋 po otaczaj膮cych go, spi臋tych z艂o艣ci膮 twarzach. Stan膮艂em za jego plecami, nikt jednak nie zwr贸ci艂 na mnie wi臋kszej uwagi. Patrzyli tylko na kap艂ana.
- Mo偶e powinienem odm贸wi膰 modlitw臋 - powiedzia艂 艂agodnie Cearteh. 艁agodnie i spokojnie, cho膰 wyczuwa艂em od niego rodz膮ce si臋 rozumienie, a wraz z nim strach - Pomodlimy si臋 razem.
Przed milcz膮cy t艂um wyszed艂 w贸jt i splun膮艂 mu pod nogi. Twarz m臋偶czyzny by艂a sina i poznaczona krwiakami, jakich dorobi艂 si臋 podczas ucieczki Cearteha. Oblepiony banda偶ami nos, mia艂 chyba z艂amany.
- Nie my艣la艂em, 偶e jeszcze tu wr贸cisz - powiedzia艂 niewyra藕nie - Nie po tym, co艣 zrobi艂.
Cearteh nabra艂 tchu, nie zmieni艂 jednak wyrazu twarzy. Milcza艂 d艂ug膮 chwil臋. Otacza艂 go zapach potu i strachu.
- Ilu zgin臋艂o? - zapyta艂 cicho.
T艂um zaszemra艂. Moje czu艂e uszy wychwyci艂y w艣r贸d ha艂asu szcz臋k dobywanego no偶a. Pr贸bowa艂em wypatrzy膰 kto chwyci艂 za bro艅, jednak ludzie stali zbyt blisko siebie. W ramionach matek le偶a艂y dzieci. Wiele z nich wygl膮da艂o na skrajnie zag艂odzone.
- 艢wi膮tynia wam pomo偶e - wyszepta艂 Cearteh - I wybaczy grzechy - powoli pokr臋ci艂 g艂ow膮, prze艂ykaj膮c 艣lin臋 - Oby Stw贸rca ulitowa艂 si臋 nad nami.
Twarz w贸jta wykrzywi艂a si臋 w wyrazie nienawi艣ci. Si臋gn膮艂 pod koszul臋 i wyci膮gn膮艂 n贸藕 i nagle wszyscy m臋偶czy藕ni 艣ciskali bro艅, spychali kobiety z dzie膰mi do ty艂u, za siebie. Cearteh wycofa艂 si臋 kilka krok贸w i rzuci艂 mi przera偶one, pe艂ne b贸lu spojrzenie.
- Uciekamy - sykn膮艂em - Nie poradz臋 sobie z nimi wszystkimi. Mam za ma艂o si艂y... mo偶e p贸藕niej, gdy si臋 nakarmi臋.
Pokr臋ci艂 gwa艂townie g艂ow膮 i spojrza艂 w stron臋 t艂umu. By艂 bliski p艂aczu.
- Nie chcia艂em. Broni艂em si臋 tylko.
Przekl膮艂em i chwyci艂em go pod rami臋, odci膮gaj膮c w stron臋 zagajnika. Za p贸藕no.
Pierwsze kilka cios贸w zablokowa艂a na艂o偶ona przeze mnie po艣piesznie os艂ona, kilka innych uda艂o si臋 Ceartehowi sparowa膰. Si臋gn膮艂em po moc, nabra艂em jednak pustki i nagle poj膮艂em, 偶e jestem tu zupe艂nie bezbronny. Nie mia艂em nawet no偶a. Zrzuci艂em z siebie czar kamufla偶u i zaatakowa艂em pazurami, jednak m臋偶czyzn by艂o zdecydowanie zbyt du偶o, bym zdo艂a艂 dosi臋gn膮膰 ka偶dego. Do tego kap艂an wcale mi nie pomaga艂. By艂 oszo艂omiony, wyra藕nie to wyczuwa艂em, i nie m贸g艂 zmusi膰 si臋 do ataku. Poci膮gn膮艂em go mi臋dzy drzewa, ale tam dopadli nas nast臋pni, zachodz膮c od ty艂u i blokuj膮c drog臋 ucieczki. Odwr贸ci艂em si臋 do nich, unikaj膮c cios贸w, a wtedy poczu艂em, jak rami臋 Cearteha wy艣lizguj臋 si臋 z mojego uchwytu. Krzykn膮艂em, pr贸buj膮c go z艂apa膰, jednak wtedy kt贸ry艣 z no偶y wbi艂 mi si臋 w udo, zgrzytaj膮c o ko艣膰. Okropny b贸l sparali偶owa艂 mnie na moment, ale wraz z nim przysz艂a moc, gorzka krwawa moc. Zach艂ysn膮艂em si臋 ni膮, nabra艂em jej do pe艂na. A potem uwolni艂em i cisn膮艂em prosto w otaczaj膮ce mnie, szczerz膮ce z臋by twarze.
Kiedy mg艂a krwi wreszcie opad艂a, kiedy przed oczyma rozja艣ni艂o mi si臋 na tyle, bym m贸g艂 rozr贸偶nia膰 poszczeg贸lne kszta艂ty, wsta艂em z kl臋czek i strzasn膮艂em z siebie pozosta艂o艣ci napastnik贸w. Bojowy sza艂 wypra艂 mnie nie tylko z si艂. Pozostawi艂 mnie zupe艂nie pustego i oboj臋tnego na to, co roztacza艂o si臋 przed mymi oczyma. Wiedz膮c, 偶e uczucia kiedy艣 powr贸c膮, stara艂em si臋 nie spogl膮da膰 w kierunku, gdzie niegdy艣 sta艂y kobiety z dzie膰mi. Wypatrzy艂em w艣r贸d cia艂 Cearteha i ukl臋kn膮艂em obok niego, delikatnie unosz膮c nad ziemi臋. By艂 nieprzytomny, jednak os艂ona uratowa艂a go przed moj膮 furi膮. Nadal kurczowo 艣ciska艂 miecz, cho膰 straci艂 ma艂y palec prawej r臋ki. Bior膮c go na r臋ce us艂ysza艂em chrz臋st po艂amanych 偶eber, jednak kr臋gos艂up nie by艂 uszkodzony. Ciep艂a krew sp艂yn臋艂a mi po r臋kach i nogach, gdy wszed艂em pomi臋dzy drzewa i nie odwracaj膮c si臋 skierowa艂em si臋 w stron臋 powozu. 呕ycie ledwie si臋 w nim tli艂o, jednak dusza wci膮偶 znajdowa艂a si臋 w jego ciele. Resztk膮 mocy napar艂em na ni膮 i powstrzyma艂em przed wyciekni臋ciem.
Szok mija艂, pustka si臋 wype艂nia艂a. Pierwszy powr贸ci艂 gniew.
Poruszy艂 si臋 i otworzy艂 oczy, by za moment zmru偶y膰 je pod wp艂ywem 艣wiat艂a 艣wiec o艣wietlaj膮cych pok贸j. Zamruga艂 i wbi艂 we mnie oszo艂omione spojrzenie. Chyba mnie nie rozpoznawa艂.
- Nie ruszaj si臋 - powiedzia艂em cicho - 呕ebra masz pozrastane, ale mo偶e bole膰.
D艂ugo patrzy艂 na mnie w milczeniu, najwyra藕niej pr贸buj膮c sobie wszystko przypomnie膰. W jego oczach dostrzeg艂em, kiedy to si臋 sta艂o. Zakry艂 twarz d艂o艅mi i zap艂aka艂, szepcz膮c imi臋 boga. Przyci膮gn膮艂em go do siebie i otoczy艂em ramionami. Dr偶a艂.
- Broni艂e艣 si臋 - powiedzia艂em - Nie zapominaj o tym.
Spojrza艂 na mnie zaczerwienionymi oczyma.
- Gdybym ci臋 wtedy pos艂ucha艂... gdybym nie wr贸ci艂... nic by si臋 nie sta艂o.
Te偶 tak my艣la艂em, ale zachowa艂em to dla siebie. Star艂em 艂zy z jego policzk贸w i poca艂owa艂em w czo艂o. Nie zareagowa艂, a to przekona艂o mnie do ko艅ca, 偶e naprawd臋 jest w szoku.
- Przynios臋 ci co艣 do picia - powiedzia艂em i d藕wign膮艂em si臋 z 艂贸偶ka. Natychmiast zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie. Pochyli艂em si臋 i schowa艂em g艂ow臋 mi臋dzy kolanami, przeczekuj膮c md艂o艣ci.
- Gdzie jeste艣my? - zapyta艂 - Co z dzie膰mi?
- Odwioz艂em je do rodzic贸w. Jeste艣my w karczmie. W podzi臋ce za darmo oddano nam pok贸j. Wszyscy si臋 tu o ciebie martwi膮.
Poczu艂em jego dotyk na plecach. Materac zaskrzypia艂, gdy spr贸bowa艂 si臋 podnie艣膰. Mimo s艂abo艣ci poderwa艂em g艂ow臋 i odwr贸ci艂em si臋, by go powstrzyma膰, ale on chwyci艂 jedn膮 z moich d艂oni i przyci膮gn膮艂 do oczu. Potem przyjrza艂 si臋 mej twarzy.
- Jeste艣 blady jak kreda - wyszepta艂 - I schud艂e艣. Terinose, kiedy ty ostatnio jad艂e艣?
Nie pami臋ta艂em.
- Mi臋so i tak nic by nie za艂atwi艂o - powiedzia艂em, pr贸buj膮c ukry膰 zm臋czenie - To nie o jedzenie tu chodzi.
Zrozumia艂. Uni贸s艂 ko艂dr臋 i spojrza艂 na swoj膮 klatk臋 piersiow膮, a potem na zabanda偶owan膮 d艂o艅. Poruszy艂 na pr贸b臋 palcami.
- Uzdrowi艂e艣 mnie.
- Troch臋 czasu mi to zabra艂o - przytakn膮艂em - Zacz膮艂em tu偶 po ataku, gdy nios艂em ci臋 do powozu. Inaczej nie prze偶y艂by艣 podr贸偶y. Nie licz膮c po艂amanych 偶eber, mia艂e艣 p臋kni臋t膮 miednic臋 i kilka p艂ytkich ran k艂utych na ramionach i barkach. Przykro mi z powodu palca. Nie mog臋 sprawi膰, by odr贸s艂.
Dotkn膮艂 mojej twarzy. Zn贸w chyba zbiera艂o mu si臋 na p艂acz, by艂em jednak zbyt s艂aby by wyczuwa膰 i karmi膰 si臋 jego uczuciami.
- Nie musia艂e艣 - powiedzia艂, z trudem prze艂ykaj膮c 艣lin臋 - Nie musia艂e艣 tego robi膰.
Spojrza艂em na niego gniewnie.
- Tyle razy ci m贸wi艂em, a ty jeszcze nie rozumiesz. Zale偶y mi na tobie, kap艂anie - wsta艂em, ale musia艂em przytrzyma膰 si臋 wezg艂owia 艂贸偶ka, by nie upa艣膰. Kolana mia艂em jak z waty - Poprosz臋 karczmarza, by ci co艣 przyni贸s艂. Za chwil臋 obejrzy ci臋 tutejsza znachorka.
- A ty? - pr贸bowa艂 usi膮艣膰. By艂em zbyt s艂aby, by go powstrzyma膰 - Gdzie idziesz?
- Naje艣膰 si臋. I przej艣膰.
- A moc? Co z twoj膮 moc膮?
Spojrza艂em na niego z krzywym u艣miechem.
- Czy偶bym mia艂 twoj膮 zgod臋 na z艂o偶enie ofiary, kap艂anie? - zapyta艂em szyderczo i otworzy艂em drzwi - Odpoczywaj. Wr贸c臋 wieczorem.
Karczmarz i w贸jt doskoczyli do mnie natychmiast, gdy zszed艂em na d贸艂 i zacz臋li wypytywa膰 o zdrowie Cearteha. Uspokoi艂em ich i poprosi艂em, by kto艣 zani贸s艂 na g贸r臋 herbat臋 oraz posi艂ek, a tak偶e wezwa艂 znachork臋. Ulga na ich twarzy by艂a szczera, podobnie jak westchni臋cia bywalc贸w karczmy.
Powiedzia艂em im, 偶e nekromanta nie 偶yje i odwioz艂em ich dzieci. Ich wdzi臋czno艣膰 nie mia艂a granic i nie waha艂em si臋 jej wykorzysta膰. Nawet nie na艂o偶y艂em z powrotem kamufla偶u. Pocz膮tkowo wzi臋li mnie za swojego ciemi臋zc臋, jednak gdy wynios艂em rannego kap艂ana z powozu i wygoni艂em z niego dzieci, wszyscy przestali zwa偶a膰 na m贸j wygl膮d. Czasami przechwytywa艂em ukradkowe spojrzenia w stron臋 moich pazur贸w, lecz wydawa艂y si臋 bardziej zaciekawione ni偶 wrogie czy przera偶one.
Wyszed艂em z karczmy na jasny, ch艂odny dzie艅 i skierowa艂em si臋 w stron臋 wr贸t w palisadzie. Przez ten tydzie艅 gdy Cearteh le偶a艂 nieprzytomny, ukrywa艂em si臋 przed pytaniami mieszka艅c贸w i ciekawo艣ci膮 dzieci na pobliskim cmentarzu. Tam te偶 si臋 karmi艂em, dop贸ki nie wyssa艂em ca艂ej unosz膮cej si臋 nad nim aury 艣mierci. Czarne plamy lata艂y mi przed oczyma, gdy powoli, wspieraj膮c si臋 o bielone wapnem 艣ciany cha艂up, przemierza艂em wiosk臋. Czu艂em na sobie zaniepokojenie, czasami troskliwie spojrzenia, jednak nikt nie 艣mia艂 zapyta膰 mnie, czy nie potrzebuj臋 pomocy. Smoki zawsze wzbudza艂y w ludziach instynktowny strach i nie zmieni艂o si臋 to nawet, gdy o nich dawno zapomniano.
W po艂owie drogi przez las, kolana ugi臋艂y si臋 pode mn膮 i upad艂em na mi臋kk膮 od spad艂ych li艣ci i mchu 艣ci贸艂k臋. Zabrak艂o mi tchu i przez moment walczy艂em jedynie o nast臋pny oddech, si艂uj膮c si臋 z w艂asn膮 niemoc膮. Zdarza艂y si臋 okresy w moim 偶yciu, gdy pr贸bowa艂em odrzuci膰 mroczn膮 moc i g艂odzi艂em si臋 tak jak teraz, nigdy jednak nie zaszed艂em tak daleko. By艂em uzale偶niony od krwi i 艣mierci, od gorzkiego posmaku nekromanckiej magii. G艂od贸wka nie mog艂a zerwa膰 tej wi臋zi, nie by艂a rozwi膮zaniem na d艂u偶sz膮 met臋. Mog艂a mnie zabi膰, jednak nie uzdrowi膰. Chyba, 偶e potraktujemy 艣mier膰 jako oczyszczenie.
Usiad艂em i nabra艂em w p艂uca pachn膮cego jesieni膮 powietrza. Zawroty g艂owy mija艂y, jednak s艂abo艣膰 nie ust臋powa艂a. S艂uchaj膮c 艣piewu uspokojonych mym bezruchem ptak贸w, przekl膮艂em w my艣lach kap艂ana i swoj膮 g艂upot臋. By艂em jednak zakochany, a zakochane smoki, podobnie jak ludzie, trac膮 pomy艣lunek i zdrowy rozs膮dek.
- Po艣wi臋cenie - mrukn膮艂em - I teraz cierp, durniu. Umieraj.
Mia艂em misj臋 do spe艂nienia, niezwykle wa偶n膮 misj臋. Wybicie mrocznych i oczyszczenie 艣wiata z ich magii by艂o jednie preludium do tego co mnie czeka艂o. Spojrza艂em na blad膮 ko艣膰 mego ojca i poca艂owa艂em ciep艂y pier艣cie艅. Na 艣wiecie istnieje setki podobnych jak ten, pami膮tek po dawno umar艂ych rodzicach i kochankach. Ka偶dy z tych kamieni nosi w sobie informacje o zmar艂ym i mog艂em to wykorzysta膰. Trzeba tylko czasu i cierpliwo艣ci. Trzeba odszuka膰 smocz膮 magi臋. No i trzeba 偶y膰.
- Dure艅 - powt贸rzy艂em i rozejrza艂em si臋 w poszukiwaniu ofiary. Kilka ptak贸w zamilk艂o gwa艂townie i spad艂o na ziemi臋. Moc, kt贸r膮 mi podarowa艂y, by艂a s艂abiutka, jednak wystarczy艂a, by podnie艣膰 si臋 i na nowo podj膮膰 w臋dr贸wk臋. Mia艂em plan i teraz, gdy by艂em ju偶 spokojny o los Cearteha, mog艂em go wykona膰.
Cmentarz by艂 niewielki i zaniedbany, ale w ko艅cu dla zwyk艂ych ludzi groby nie by艂y czym艣 wi臋cej jak symbolem i pami膮tk膮. Przysiad艂em na jednym z nich, wspieraj膮c si臋 o znak 艣mierci i odrodzenia. Dotyk g艂adkiego drewna pod palcami sprawi艂 mi przyjemno艣膰. B臋d膮c zamkni臋ty w mieczu zapomnia艂em, jak wspania艂ym zmys艂em jest dotyk. I w臋ch. Nabra艂em w p艂uca zapach ziemi, grzyb贸w i jesiennego rozk艂adu. Wyczuwa艂em w wietrze dym z komin贸w cha艂up i gotowane obiady. Wyczuwa艂em 偶ycie.
I 艣mier膰. Wszystko wok贸艂 mnie umiera艂o, szykowa艂o si臋 do zimowego transu. Miliony li艣ci oddziela艂y si臋 od drzew rodzicielek i szybowa艂y w d贸艂, w swej jedynej i ostatniej w臋dr贸wce. Setki ma艂ych zwierz膮t traci艂o 偶ycie, by wi臋ksze mog艂y obrosn膮膰 t艂uszczem. Miliardy owad贸w i 偶yj膮tek gas艂o jak gwiazdy nad ranem. To by艂a pot臋偶na moc, to og贸lne umieranie, jednak napawa艂a mnie wstr臋tem. Mog艂a zniszczy膰 mnie w jednej chwili, mog艂a pozbawi膰 mnie woli i rozumu. Nienawidzi艂em jej za to, czym by艂a i siebie przez to, co musia艂em zrobi膰. Przycisn膮艂em pier艣cie艅 do ust i zacisn膮艂em powieki, szukaj膮c wsparcia w osobie ojca i jego s艂owach. By艂em ostatni z mego gatunku, musia艂em to zrobi膰. Musia艂em nape艂ni膰 si臋 tym rozk艂adem i 艣mierci膮. 艢mierci膮 po stokro膰 okropniejsz膮, bo zadawan膮 przez samego Tworzyciela. 艢mierci膮, kt贸ra mog艂a zapanowa膰 nad nieostro偶nym nekromant膮 i zmieni膰 go w bezrozumn膮 besti臋.
- Dure艅 - powiedzia艂em cicho, otwieraj膮c oczy i spogl膮daj膮c w ciemnob艂臋kitne niebo - Dlaczego po prostu nie wr贸cisz do wioski i nie z艂o偶ysz kilku ofiar?
Tak. Ofiary z inteligentnych istot, takich jak ludzie czy smoki, podarowa艂yby mi wystarczaj膮c膮 ilo艣膰 mocy, by wystarczy艂a na kilka tygodni i zaspokoi艂a g艂贸d. Troje ludzi, tyle 艣mierci musia艂bym zda膰. I nie musia艂bym kala膰 si臋 moc膮 艣mierci zalegaj膮c膮 nad lasem. U艣miechn膮艂em si臋 gorzko i spojrza艂em w stron臋 wioski. I tu wkracza艂a jednak natura smoka. Da艂em s艂owo, kocha艂em, by艂em wierny i jemu i sobie. Nie mog艂em zabi膰 bez jego zgody. A tej zgody, by艂em tego absolutnie pewien, nigdy mi nie udzieli.
- Honor - warkn膮艂em - Pieprzony honor smok贸w.
I wok贸艂 tego si臋 wszystko kr臋ci艂o.
Wspar艂em g艂ow臋 o drewniany symbol i przymkn膮艂em oczy, ciesz膮c si臋, p贸ki mog艂em, ciep艂em s艂o艅ca i pe艂nym woni wiatrem. Us艂ysza艂em jego kroki, zanim wyczu艂em jego obecno艣膰. By艂em z艂y, w艂a艣ciwie to w艣ciek艂y, nie zmieni艂em jednak pozycji. Musia艂em zachowa膰 si艂y.
- Tu jeste艣 - westchn膮艂. S膮dz膮c po zmianie w odg艂osie st膮pni臋膰, wyszed艂 z lasu na polan臋 - Terinose, dobrze si臋 czujesz?
- To raczej ja powinienem o to zapyta膰 - warkn膮艂em, nie otwieraj膮c oczu - Powiniene艣 le偶e膰 i odpoczywa膰, nie szw臋da膰 si臋 samemu po lesie.
Podszed艂 bli偶ej i po chwili wahania usiad艂 obok mnie. Pachnia艂 potem, zm臋czeniem i zio艂owym naparem. Oddycha艂 ci臋偶ko, g艂os jednak mia艂 mocny.
- Martwi艂em si臋 o ciebie.
Unios艂em g艂ow臋 i spojrza艂em na niego ze z艂o艣ci膮. Wygl膮da艂 zdumiewaj膮co dobrze, jak na kogo艣, kto niedawno wr贸ci艂 do siebie po tygodniowym le偶eniu bez 艣wiadomo艣ci.
- Tak - powiedzia艂, gdy dostrzeg艂, 偶e to zauwa偶y艂em - Czuj臋 si臋 doskonale, bo podarowa艂e艣 mi wiele ze swych si艂. Za to ty wygl膮dasz okropnie.
Wzruszy艂em ramionami i odwr贸ci艂em wzrok. W jego oczach dostrzega艂em lito艣膰.
- Bywa艂o gorzej.
Chwyci艂 mnie za brod臋 i zmusi艂, bym na niego spojrza艂.
- Nie zabi艂e艣 nikogo, cho膰 ledwie trzymasz si臋 na nogach - powiedzia艂 cicho - Sam odprowadzi艂e艣 dzieci do matek. Uratowa艂e艣 mi 偶ycie, cho膰 mog艂e艣 mnie tam po prostu zostawi膰. Uleczy艂e艣 mnie - spojrza艂 mi powa偶nie w oczy i u艣miechn膮艂 si臋 zdumiewaj膮co ciep艂o - Dzi臋kuj臋.
Zamruga艂em. Delikatnie odsun膮艂em jego r臋k臋 i odwr贸ci艂em g艂ow臋, by nie patrze膰 mu w oczy.
- Zabi艂em ich - powiedzia艂em sucho - Wszystkich. Nawet kobiety i dzieci. Teraz te偶 mi dzi臋kujesz?
Milcza艂 d艂ug膮 chwil臋.
- Ale nie nakarmi艂e艣 si臋 ich 艣mierci膮, prawda? - zapyta艂 spokojnie.
- Nie. I cholernie tego 偶a艂uj臋 - warkn膮艂em - Przynajmniej by艣 tego nie widzia艂.
Nie patrzy艂 na mnie, ale przed siebie, na poruszane wiatrem drzewa. U艣miecha艂 si臋 smutno. W jego oczach widzia艂em b贸l.
- Zabi艂e艣 ich wi臋c w samoobronie - powiedzia艂 zdumiewaj膮co pewnie - Podobnie jak i ja - spojrza艂 na mnie - Sam mi to m贸wi艂e艣 ca艂kiem niedawno, pami臋tasz? Bronili艣my si臋.
Patrzy艂em na niego w milczeniu. Nie rozumia艂em do czego d膮偶y. A mo偶e po prostu ba艂em si臋 w to uwierzy膰.
- Co masz zamiar teraz zrobi膰? - zapyta艂, gdy nic nie odpowiedzia艂em.
Wzruszy艂em ramionami.
- Nakarmi膰 si臋. Tym - zatoczy艂em r臋k膮 ko艂o - Wszystkim. To najgorszy rodzaj mrocznej mocy, jednak nie b臋d臋 musia艂 nikogo zabija膰.
Rozejrza艂 si臋. I zrozumia艂. W ko艅cu by艂 kap艂anem.
- Nie zrobisz tego - powiedzia艂 gwa艂townie - To splugawi ci臋 jeszcze bardziej. Albo zniszczy! Widzia艂em mrocznych op臋tanych t膮 moc膮. Nie byli ju偶 nawet bestiami, ale stokrotnie czym艣 gorszym - chwyci艂 mnie za r臋k臋, jakby si臋 ba艂, 偶e wstan臋 i odejd臋 - Przecie偶 chcesz si臋 tego pozby膰, do cholery. Oczy艣ci膰. Nie mo偶esz tego rozpocz膮膰 podobnym czynem.
U艣miechn膮艂em si臋 zimno.
- Bez mocy nie uda mi si臋 nic zrobi膰. Mam wystarczaj膮ce do艣wiadczenie, by spr贸bowa膰 zapanowa膰 nad t膮 aur膮 - powiedzia艂em - Wolisz, 偶ebym kogo艣 zabi艂?
Zacisn膮艂 wargi i wsta艂.
- Chod藕 - powiedzia艂 - Chc臋 ci co艣 pokaza膰.
Nie ruszy艂em si臋 z miejsca.
- Jestem s艂aby, Cearteh. Si艂 starczy mi tylko do wioski. A b臋d臋 musia艂 tutaj wr贸ci膰, 偶eby zaczerpn膮膰 mocy.
- A je偶eli powiem ci, 偶e i w wiosce znajdziesz na to spos贸b.
Unios艂em brwi.
- Nie uwierz臋. Jedynym sposobem na zdobycie mocy w osadzie jest 艣mier膰 kt贸rego艣 z ludzi.
Chwyci艂 mnie za r臋k臋 i pom贸g艂 wsta膰.
- Przekonasz si臋 - powiedzia艂 i poci膮gn膮艂 w stron臋 drzew - Zobaczysz.
- Co takiego? - zapyta艂em nie bez ironii, jednak ruszy艂em za nim. By艂em zbyt s艂aby, by oponowa膰. Poza tym, nie powiem, zaciekawi艂 mnie.
- 呕e wiem, co to wdzi臋czno艣膰. Po艣wi臋ci艂e艣 si臋 dla mnie, teraz ja zrobi臋 to dla ciebie.
Spojrza艂em na niego w os艂upieniu. Szed艂 pierwszy nie widzia艂em wi臋c dobrze jego twarzy, wydawa艂o mi si臋 jednak, 偶e by艂a na niej z艂o艣膰. Lub determinacja.
Kiedy przekraczali艣my bram臋 wioski musia艂 ju偶 mnie podtrzymywa膰, inaczej przewr贸ci艂bym si臋 na drog臋. Na nasz widok kilku m臋偶czyzn porzuci艂o swe zaj臋cia i przysz艂o nam z pomoc膮. Cearteh odetchn膮艂 z wyra藕n膮 ulg膮 gdy pozbawiono go mego ci臋偶aru.
- Zaprowad藕cie nas do znachorki - powiedzia艂, przyjmuj膮c rami臋 jednego z ch艂op贸w i wspieraj膮c si臋 na nim z wdzi臋czno艣ci膮 - Do chaty, jak膮 jej przeznaczyli艣cie.
Unios艂em niesamowicie ci臋偶k膮 g艂ow臋 i spojrza艂em na niego ze zdumieniem i podejrzliwo艣ci膮, nie patrzy艂 jednak w moj膮 stron臋. Mog艂em si臋 za to przekona膰, 偶e naprawd臋 by艂 zdeterminowany. Moja ciekawo艣膰 wzros艂a i nie oponowa艂em, gdy niemal wleczono mnie przez osad臋. Cearteh rzuca艂 mi niespokojne spojrzenia, jednak milcza艂.
Ciemne wn臋trze chaty 艣mierdzia艂o zio艂ami, rozk艂adem i 艣mierci膮. Zach艂ysn膮艂em si臋, gdy wyczu艂em to ostatnie, wessa艂em si臋 w t膮 aur臋 niczym wampir. Wprawdzie energii wyci膮gn膮艂em z niej niewiele, jednak pozwoli艂o mi to stan膮膰 pewniej na nogach i wej艣膰 g艂臋biej o w艂asnych si艂ach. Cearteh zamkn膮艂 za nami drzwi, dzi臋kuj膮c wcze艣niej za pomoc, a potem bez s艂owa pokaza艂 mi, bym przeszed艂 do kolejnego pokoju. Po chwili wahania przekroczy艂em pr贸g i tam zamar艂em, wbijaj膮c wzrok w stoj膮ce pod 艣cian膮 dwa 艂贸偶ka.
- Jeste艣my - powiedzia艂 Cearteh, a staruszka siedz膮ca na chwiejnym krze艣le niedaleko pos艂a艅, wspar艂a si臋 o lasce i ze st臋kni臋ciem powsta艂a. Mijaj膮c mnie, rzuci艂a mi spokojnie spojrzenie.
- Umieraj膮 - powiedzia艂a - Nic nie mog臋 dla nich zrobi膰. Skr贸膰 ich cierpienia.
Odwr贸ci艂em si臋 by spojrze膰 na Cearteha, on jednak poda艂 rami臋 kobiecie i bez s艂owa wyprowadzi艂 j膮 z chaty, zamykaj膮c za sob膮 drzwi. Zosta艂em sam z umieraj膮cymi i unosz膮c膮 si臋 nad nimi aur膮 艣mierci.
Hamuj膮c podniecenie, podszed艂em do pos艂a艅 i usiad艂em na krze艣le, kt贸re zaledwie przed chwil膮 zajmowa艂a znachorka. Czu艂em od dw贸jki nieprzytomnych m臋偶czyzn w艂asn膮 moc, ale przesta艂o mnie to dziwi膰 gdy obejrza艂em ich obra偶enia. Musieli by膰 ocala艂ymi z wioski, kt贸r膮 nie tak dawno temu zr贸wna艂em z ziemi膮, mszcz膮c si臋 za krzywdy wyrz膮dzone Ceartehowi. Zdumiewaj膮ce, 偶e komu艣 uda艂o si臋 prze偶y膰 m贸j atak furii. Z drugiej strony jednak, w szale w艣ciek艂o艣ci mog艂em przegapi膰 kilka ledwo tl膮cych si臋 istnie艅.
Przy艂o偶y艂em d艂o艅 do czo艂a jednego z nich i u艣miechn膮艂em si臋 drapie偶nie. Kobieta mia艂a racj臋, nie uda艂oby si臋 jej ich uratowa膰. Tu potrzebna by艂a moc i cho膰 ja mog艂em obudzi膰 ich ze 艣pi膮czki, nie zamierza艂em tego robi膰. Wprost odwrotnie. Mia艂em zamiar sprowadzi膰 na nich wieczny sen.
Rozejrza艂em si臋 w poszukiwaniu no偶a, w my艣lach uk艂adaj膮c ju偶 s艂owa rytua艂u. I naprawd臋 stara艂em si臋 szeroko nie u艣miecha膰.
|
|
Komentarze |
dnia pa糳ziernika 12 2011 22:47:31
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina
Brak e-maila) 04:31 01-01-2007
wrrr ho艂d pisze si臋 przez "h" a poza tym boskie 
Kirikos (Brak e-maila) 12:14 02-01-2007
Uwielbiam.Terinose jest cudowny.Opisy ciekawe, nie nudzi艂am si臋 ani przez chwil臋.Szkoda, 偶e wszystko co dobre, szybko si臋 ko艅czy ^^
eks (Brak e-maila) 00:06 03-01-2007
jak zawsze - super! czekam na wi臋cej.
Funny Bunny (Brak e-maila) 14:59 03-01-2007
ale jak to koniec...? definitywnie...? odtatecznie...?
bez odwo艂ania...?
Ale to jest takie suuuper... i szkoda 偶e to koniec T_T
Schensi (Brak e-maila) 19:06 08-01-2007
艢wietne *^^* defitywny koniec... a szkooda a chcialam doczekac ich dziecka xDDDDD znaczy setki dzieci ^^ naprawde swietne opowiadanie   czekam na wiecej takich ^^
dizzy (Brak e-maila) 19:25 14-01-2007
Nie mog艂am odej艣膰 od komputera, p贸ki nie przeczyta艂am do ko艅ca. I nie b臋d臋 si臋 rozdrabnia膰 - 艣wietne, no.
zwyk艂a_ja (Brak e-maila) 09:23 05-06-2007
Od czego by tu zacz膮膰? Mo偶e od tego,偶e opowiadanie bardzo mi si臋 podoba艂o Interesuj膮ca fabu艂a, w艂a艣ciwie od pocz膮tku do ko艅ca. Pomys艂 z mieczem by艂 rewelacyjny. Jesli chodzi o styl pisania, to jest on naprawd臋 przyjemny i czyta si臋 niezwykle lekko. Szczeg贸lnie zachwyci艂y mnie opisy miejsc i rzeczy. Odwzorowa艂a艣 je w taki spos贸b i偶 wydawa艂y niczym "偶ywe" 
Co do minus贸w, to przyznam, 偶e w og贸le nie przypad艂a mi do gustu posta膰 kap艂ana. Fanatyzm religijny mnie osobi艣cie odrzuca. Wydaje mi si臋,偶e jego postawa by艂a nieco przesadzona. Poza tym wi臋cej wewn臋trznych rozterek g艂贸wnych bohater贸w! Brakowa艂o mi tego zw艂aszcza w przypadku kap艂na. Z tego powodu, postacie jak i relacje pomi臋dzy nimi wyda艂y mi si臋 troch臋 p艂askie.
Tak jak dizzy nie mog艂am odej艣膰 od kompa, dop贸ki nie przeczyta艂am do ko艅ca. To chyba m贸wi samo za siebie Pozdrawiam! |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, 縠by m骳 dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dost阷ne tylko dla zalogowanych U縴tkownik體.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, 縠by m骳 dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym U縴tkownikiem? Kilknij TUTAJ 縠by si zarejestrowa.
Zapomniane has硂? Wy渓emy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze sta艂e, cykliczne projekty

|
Tu jeste艣my | Bannery do miejsc, w kt贸rych mo偶na nas te偶 znale藕膰

|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|