The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 19 2024 07:18:06   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Diabły 2



Rankiem obudził nas krzyk mewy. Piasek delikatnie drapie moją skórę. Otwieram oczy tylko na krótki moment i ponownie przymykam powieki. Czekam na ciebie. Choć tak bardzo pragnąłem przywitać ten dzień, to wcale się nie spieszę. Dzisiaj nie wstaję, dam odpocząć nogom i rozgrzeję struny. Porozmawiamy. Chcę przypomnieć sobie dawnych nas, tych młodych i beztroskich. Przenieśmy się w czasie i bądźmy tacy jak wtedy, gdy sen zastępowaliśmy długimi rozmowami. Budziliśmy się, kiedy słońce znajdowało się na rożnych etapach swojej wędrówki. Wierzę, że możemy do tego wrócić. Wehikuł działa – zignorowaliśmy mewę. Czy wciąż pamiętasz nasz śmiech, który docierał do najdalszych zakątków wszechświata i bezwstydnie zakłócał ciszę? Ja nigdy nie zapomniałem tych chwil. Nie przywoływałem ich tylko po to, aby nie czuć bolesnej arytmii względem teraźniejszości. Każdy dzień był inny… Czasami patrzyliśmy w gwiazdy i zastanawialiśmy się, co o nas myślą, zerkając z góry swoimi błyszczącymi źrenicami. Czy miały nas za głupków? Czy może zazdrościły nam blasku, który był znacznie jaśniejszy od ich światła? Wiecznie milczące, pozbawione śmiechu. Obserwowały i słuchały, zupełnie jak widownia w kinie. Nie miały żadnego wpływu na bieg wydarzeń, mogły jedynie zamknąć oczy, zgasnąć i pozostawić nas w całkowitej ciemności. Nic by to nie zmieniło. Śmiech wciąż unosiłby się w powietrzu. Owszem, odebrałyby nam wzrok, ale my go wcale nie potrzebowaliśmy. Znaliśmy na pamięć rysy swoich twarzy. Umiałem przewidzieć każde twoje słowo. Słowa… było ich tak wiele. Zdarzało się, że również my pozwalaliśmy odpocząć naszym strunom – zapadaliśmy w ciszę, wpatrzeni w siebie przez wiele godzin. Choć mogło to tak wyglądać, wcale nie milczeliśmy. Pod tymi spojrzeniami krył się po prostu inny, bezgłośny język. Później przestaliśmy go używać. Został tylko gest, który nic już nie znaczył. Zgaśliśmy. Kiedyś nie musieliśmy oglądać się na źródła obcego światła. Mieliśmy swoje własne. Byliśmy jak gwiazdy – światłodajni. Oboje roztaczaliśmy blask, którym pragnęliśmy opromieniać wyłącznie siebie nawzajem. Mogły nam zazdrościć, te jasne punkciki ozdabiające niebo. Czasami je liczyliśmy, bawiliśmy się nimi. Układaliśmy przeróżne kształty i spieraliśmy się o nie. Krzywe biurko zamieniałem w psa. Przekonywałem cię do swojej wersji, dorysowywałem mu ogon i wskazywałem ci gdzie ma głowę, a ty i tak upierałeś się, że to tylko kant blatu. Śmialiśmy się tak głośno. Nawet gdyby zgasły i zepsuły nam tę zabawę, to nasze allegro rozbrzmiewałoby dalej. Zrobilibyśmy coś innego. Znaliśmy wiele zabaw. Wszystko działo się jakby samo, ufnie szybowało z porywami naszego śmiechu, naszych rozmów i spojrzeń. Rysunek wciąż zaskakiwał i nieustannie się zmieniał… nie było grafiku. Uskrzydlała nas wena prawdziwych artystów. Istniała jedna zasada – być razem. Czy to ona nas zgubiła? Chyba źle ją zrozumieliśmy, zbyt dosłownie. Już od dawna jesteśmy tylko obok siebie. Staliśmy się niewolnikami niewzruszonego schematu, a przecież kiedyś tworzyliśmy prawdziwe dzieło sztuki. Nieograniczeni scenariuszem, czasami wstawaliśmy późnym popołudniem, by zasnąć dopiero wraz z pierwszymi oznakami nadchodzącego świtu. Czasami, nigdy zawsze. Nie było grafiku. Niekiedy przesiedzieliśmy cały dzień, opierając się o szorstki pień i nasłuchując nieśmiałego szmeru liści. Nocą zasypywaliśmy się w piasku aż po samą szyję, a potem pływaliśmy w spokojnym morzu, lub walczyliśmy z mocarnymi falami. Nigdy nie były takie same. Również ty potrafiłeś mnie zaskoczyć. Raz ukryłeś się przede mną. Poczekałeś na odpowiedni moment i wybrałeś zmyślną kryjówkę. Wystarczyła chwila, by niepokój całkowicie oplótł mnie swoimi parzącymi mackami. Krzyczałem, wołałem… nie odpowiadałeś. To miała być kolejna zabawa, ale ja nie znałem jej reguł. Byłem przerażony. Pływałeś wieczorem, potem nagle zniknąłeś. Choć straciłem cię z pola widzenia, to oczyma wyobraźni widziałem, jak opadasz na dno morskiego królestwa. Umierałem ze strachu, a ty tylko zaszyłeś się pośród drzew, oddalonych raptem kilkanaście kroków od plaży. Niesforny żartowniś! Mimo że nie zdradziłeś mi zasad nowej gry, to w pewnym sensie i tak ją wygrałem, zupełnie nieświadomie. Nie wytrzymałeś, musiałeś się poddać. I chociaż faktycznie wywabiłem cię z kryjówki, wcale nie oznaczało to twojej przegranej. Nie wiązał nas żaden scenariusz, żadna instrukcja – graliśmy razem, ale nigdy nie byliśmy przeciwnikami. Ty też wygrałeś. Zmieniłeś zasady i rozpocząłeś nową zabawę, zatytułowaną dogoń i złap. Wbiegłeś do wody, kiedy tylko zobaczyłeś, że odpłynąłem zbyt daleko od brzegu. Tym razem niepokój zaatakował ciebie, lecz odniosłeś zwycięstwo również w tej rozgrywce – dogoniłeś mnie, złapałeś i pomogłeś wrócić na ląd. Kompletnie wycieńczony, bezwładnie padłem na piasek. Tak bardzo mnie przepraszałeś. Nie miałem siły na wprawienie strun w drganie, ale ty i tak odczytałeś wszystkie moje myśli. Wystarczyło, że spojrzałeś mi w oczy. Obiecałeś, że był to pierwszy i ostatni raz. Dotrzymałeś słowa – nigdy więcej nie powtórzyliśmy tej zabawy. Później zaczęliśmy porzucać kolejne. Nie sądziłem, że kiedykolwiek za nią zatęsknię, lecz diabły – swoim pukaniem – otworzyły drzwi schowka, w którym zamknąłem różne wspomnienia. Wydostało się z niego także to i napełniło mnie przyjemnym ciepłem, podobnym do tego, które czułem właśnie wtedy. Pamiętam jak dygotałem z zimna, ogrzewany jednocześnie przez twój dotyk oraz dwa uczucia – wściekłość na ciebie i radość, spowodowaną tym, że jednak nie miałem racji. Zatęskniłem. Pobawmy się znowu. W cokolwiek.
Powtórnie rozległ się krzyk mewy. Wygląda na to, że przysnąłem. Tego dnia jutrzenka nie przegoniła snu, ale pora wstawać, jest już południe. Zastanawiam się tylko dlaczego mnie nie obudziłeś. Czy sam jeszcze śpisz? Nie… ciebie po prostu tutaj nie ma. Tym razem rozumiem reguły gry i wiem, że szukanie cię jest daremne. To nasza ostatnia zabawa, definitywnie łamiąca dotychczas żelazną zasadę. W końcu się obudziłem. Zakończyłem koszmarnie długi sen, w którym bez przerwy powracały do mnie te same obrazy. Wygaszona gwiazda rozpaliła dawny blask i roztoczyła go na świat, o którym niemal zdążyłem zapomnieć. Dla ciebie byłem światłoczuły. Ty – dla mnie – światłodajny. Źródło i cień. Przeczulony na punkcie twojej jasności, zaniedbałem własną. Dzisiaj przypomniałem sobie o tym, że wciąż się we mnie tli i usłyszałem jak woła o oddech, który mógłby ją wskrzesić. Odpowiedziałem – przywołując silny wiatr rozwiałem cień i wysuszyłem źródło. Miałeś rację, nadciągają burzowe chmury. Lodowaty podmuch gwałtownie uderza w moją twarz, nie pozwalając ponownie zasnąć. Wiem, że tym razem mnie nie ogrzejesz, ale właśnie dzięki temu tchnąłem płomieniem, który spalił nędzny obrazek oraz stopił skostniały scenariusz. Choć miejsce akcji jest to samo, ja – odmieniony – odkrywam je zupełnie na nowo. Obudzona gwiazda wypełzła z ciemnej kryjówki, która znacznie ograniczała jej pole widzenia. Z perspektywy cienia wszystko wyglądało inaczej. Moja wędrówka już nigdy nie będzie taka sama, teraz kroczę ku spotkaniu z rzeczywistością. Pragnę się z nią zaprzyjaźnić, zasmakować w kolorach, które jeszcze wczoraj mieniły się jedynie odcieniami szarości. Wezmę przykład z diabłów. One czmychnęły z mojego wnętrza, więc nadeszła pora, abym również ja przestał zapadać w głąb siebie. Osamotniony w zabawie, nikogo tam już nie spotkam. Dziś zdałem sobie sprawę z tego, że potrzebowałem odmiennej ucieczki, wędrówki bez ciebie. Nie jestem tutaj po raz pierwszy, lecz zawsze to ty mną kierowałeś, byłeś moimi oczami, światłem wskazującym drogę. Obok niej jest wiele innych, których do tej pory nie potrafiłem dostrzec – dopiero teraz, gdy przestraszyłeś się diabłów i zostawiłeś mnie samego. Czas na dorosłość. Jestem jak dziecko nieustanne prowadzone za rękę, które nagle nie otrzymało żadnej pomocy po bolesnym upadku. Nie ma się czego chwycić i na kim wesprzeć. Odłączone od respiratora, uczy się, jak używać płuc, bez wspomagania. Nikt nie zareagował na jego płacz. Krzyk niesie się głuchym echem i pozostaje bez odpowiedzi. Po chwili zaczyna rozumieć, że musi poradzić sobie w inny sposób. Znajduje rozwiązanie – siła własnych mięśni. Wstaje i widzi wszystko to, co było dotychczas pomijane przez wzrok, tak uparcie wlepiony w ziemię. Latami wydeptywało te same ścieżki, ale tak naprawdę wcale nie zna tego miejsca. To była tylko nauka chodzenia – trening mięśni i praca nad odpowiednimi ruchami. Ten cel został już osiągnięty. W jego niewinne oczy zagląda konieczność znalezienia kolejnego. Rozgląda się. Wiedząc, że chodzenie w kółko nie ma dalszego sensu, zastanawia się, w którym kierunku pociągnąć linię swojej nowej drogi. Jestem dzieckiem zmuszonym do kreślenia ścieżek dorosłości. Obudziłem się dzisiaj sam i wstałem bez twojej pomocy. Nie chwyciłeś mojej dłoni, nie poprowadziłeś kształtów, które odcisnęłyby się na kartce papieru. Wyschło źródło. Zgasł wzorzec, który zawsze natychmiast kopiowałem. Ucichły odgłosy naszej wędrówki – rytm kroków i arytmia serc. Nie ma twojego przywitania, nie ma pukania diabłów. Opuściły moją głowę i zasiedliły się gdzie indziej. Teraz towarzyszą tobie. Wiem, że ich harce doprowadzają cię do szaleństwa, ale po pewnym czasie odkryjesz w nich swoich sprzymierzeńców. Chociaż nie zapukały, aby poprosić o wpuszczenie do środka, lecz wtargnęły siłą i uderzają w twoją czaszką od wewnątrz, nie są intruzami. To zupełnie nie tak… one wcale nie musiały się do ciebie włamywać – jesteś miejscem ich narodzin, sam je stworzyłeś. Pewnie chciałbyś im uciec, jednak i w tym przypadku kieruje tobą błędna ocena sytuacji. Wkrótce zrozumiesz, że dążycie do tego samego. Wasza wspólna udręka skończy się gdy obudzi cię ich pukanie, gdy zorientujesz się, że są uwięzione w klatce. Tylko ty możesz je wypuścić. Diabły zwróciły mi gwiazdę, zabierając ciebie. Wyciszyły rozpaczliwe wołania o pomoc – swoje i moje pragnienie wolności. Zostało tylko jedno… został krzyk mewy, która przycupnęła na klifie i wpatruje się we mnie zawzięcie. Już dawno nie widziałem takiego spojrzenia. Kiedyś doskonale rozumiałem ten język. Przecież zanim zastąpiliśmy go nic nieznaczącym gestem, posługiwaliśmy się nim tak często. I chociaż prawie całkowicie uleciał z mojej pamięci, to rozpoznałem, że pod jej wzrokiem kryje się coś więcej. Wiele razy patrzyłeś na mnie w identyczny sposób. Zajęci sobą, nie zauważyliśmy, że od tylu dni – każdego ranka – próbowała zwrócić naszą uwagę swoim dramatycznym wołaniem, podczas gdy my – każdego ranka – rozpoczynaliśmy odgrywanie scenariusza. Nie sądziliśmy, że wracamy do punktu wyjścia. Nie zorientowaliśmy się, że to była zawsze ta sama mewa. Mógłbym pomyśleć, że chciała nam uświadomić bezsensowność naszej wędrówki. Patrząc z góry, doskonale widziała, że wciąż kręcimy się w kółko… ale przecież ja już to wiem, więc dlaczego nadal krzyczy? Podejdę bliżej i spróbuję przypomnieć sobie ten bezgłośny język. Znalazłem nowy cel. Zakończyłem naukę chodzenia, podczas której trzymałeś mnie za rękę, prowadzając tam i z powrotem. Czy naprawdę nie wiedziałeś, że nieustannie błądzimy? Nie poruszaliśmy się – szliśmy w miejscu. Zrozumiałem to, gdy przestałem patrzeć w ziemię i zobaczyłem, że wspólnie pokonany dystans jest żałośnie maleńki. Jednak czy można wymagać czegoś więcej od dzieci? Przecież właśnie nimi byliśmy… Być może myślałeś, że to ja jestem twoim przewodnikiem i ufnie czekałeś aż doprowadzę cię do zwycięskiej mety. Popełniliśmy ten sam błąd, zrzucając całą odpowiedzialność na siebie nawzajem. Mieliśmy szansę na wygranie tej najważniejszej gry razem, jak prawdziwi partnerzy. Dziś możemy już tylko wygrać oboje, osobno. W tym momencie nasze mety są w zupełnie różnych miejscach. Coś się wyczerpało… dłonie musiały zrezygnować z wzajemnego ciepła, po to aby zwrócić wędrówce cel. Od teraz będziemy dążyć do niego w pojedynkę. Dwoje dzieci wsiadło na karuzelę i rozpędziło ją do granic możliwości. Szybciej się nie da. Zabawa była ekscytująca jedynie na początku, do momentu, w którym przekroczyły krańcowy brzeg dziecięcego rysunku. Diabły obudziły dorosłość i zatrzymały pęd karuzeli. Zostaliśmy z niej przegonieni. Dorosłym wstęp wzbroniony – oznajmia tabliczka wywieszona przed wejściem, śmiejąc się z nas szyderczo. Nasz śmiech ucichł. Gdy zakazano nam się bawić, przestaliśmy nieprzerwanie krążyć po obwodzie jednego okręgu. Nadszedł czas decyzji – poszukiwanie nowego celu. Ja swój znalazłem, spogląda na mnie z klifu, który góruje nade mną. Jestem pewien, że ty także w końcu trafisz na przeznaczoną ci drogę. Teraz masz diabły i ich pomocną dłoń, która popchnie cię w odpowiednim kierunku… innym niż mój. Nasza wędrówka dobiegła finiszu. Nic dziwnego, od dawna już tylko oddalaliśmy się od siebie. Zabawa skończona, bo choć dzieci szybko nawiązały znajomość, to ich wspólny język został zatrzymany – bez karuzeli nie ma przyjaźni. Odwróciły się od siebie i pędem puściły się w przeciwnych kierunkach. Teraz, gdy ukończyły naukę chodzenia i potrafią iść same, nie muszą trzymać się za ręce. Finisz dzieciństwa. Początek dorosłości. Postawiłem stopę za linią mety, odcisnąłem ją na niezamalowanej przestrzeni nowego świata. Płuca zaciągają się świeżym powietrzem, którego ruch pozbawia krajobraz dawnego znieruchomienia. Uśpiona gwiazda zbudziła się i sprowadza sztorm, napędzając wiatr i burząc morze. Choć słońce skryło się za gęstymi chmurami, to w tej szarości dostrzegam znacznie więcej. Kiedyś widziałem tylko ciebie, ale tamten płomień już zgasł. Naświetliłem rzeczywistość innym punktem widzenia i zmieniłem proporcje światłocienia. Mój spiętrzony blask wystrzelił w górę i wycelował w mewę. Odbija się w jej oczach. Wzajemnie prześwietlamy swoje źrenice. Woła mnie spojrzeniem, na które nie zamierzam pozostać obojętny – wdrapię się na klif. Porozmawiamy.
Podchodzę do zbocza. Ciepło i miękkość mojej dłoni zderzają się z twardą, zimną skałą. Zamykam oczy, palcami badam jej rzeźbę, z wolna posuwając się na przód. Nie spieszę się, cierpliwość jest moją wierną towarzyszką. Poczekam na odpowiedni moment, na iskrę, która rozjaśni umysł naturalnym przeczuciem. Burza mi pomoże, bo choć sprowadza chaos, to wiem, że ja i ona zjednoczyliśmy się w harmonii. Niebo również dąży do odzyskania swojej – pragnie, by zwrócono mu gwiazdę, która została niesłusznie strącona na ziemię. Wdrapię się na klif, aby niezliczone źrenice firmamentu mogły mnie lepiej spostrzec i zrozumieć, że jestem tym brakującym ogniwem. Teraz, gdy pozbyłem się piasku, który tłumił mój blask i gasił płomień, powinny odnaleźć we mnie swojego pobratymca. Skoncentrowałem się na nowym celu – wyciszyłem dudnienie, zagłuszające cały świat. Słyszę tylko wołanie. Mewa nie daje o sobie zapomnieć i krzyczy coraz głośniej, zupełnie tak, jakby od dawna czekała na spotkanie ze mną. Zwabiony pięknem twojego światła, dostąpiłem brzegu gwałtownych wód. Wchłonąłem mącący je podmuch i naznaczyłem kojącym spokojem. Gdybym tylko przewidział, jak bardzo dotkliwy może być ład, dyktowany beznamiętnością scenariusza… Wspólnymi siłami usypaliśmy tę plażę, układając ziarenko po ziarenku. To miała być nasza idealna, cudowna oaza. Niestety, ślepa pogoń za ideałem obróciła się przeciwko nam – wbiegliśmy do ciasnego, dusznego pomieszczenia, a drzwi bezpowrotnie zamknęły się tuż po przekroczeniu progu. Choć nie zdawałem sobie sprawy z beznadziejności naszego położenia, to podświadomie szukałem ratunku. Wiedząc, że sami nie damy rady, stworzyłem nam sojuszników. Wymyśliłem ich… diabły. Na moją prośbę przystąpiły do bezwzględnej szarży, runęły na zatrzaśnięte wyjście z pułapki. Udało się – drzwi zostały zmiażdżone. Czas wracać. Wybawiły mnie spod oślepiającego napływu twojego światła, promieni grawitacji, które owiązały mój kark, nie pozwalając spojrzeć w górę. Ale w końcu ją zauważyłem, wpisaną w nadmorski krajobraz delikatnym pociągnięciem białej farby. Tam na górze, na szczycie klifu. Czas unieść się ponad poziom morza… Prowadzony podmuchem wiatru, który uderza w żagle i sprawia, że mój krok staje się pewniejszy – zupełnie inny niż z tobą, uskrzydlony świadomością celu. Nastrojony krzykiem mewy, co niezłomnie trzyma ster i wykrzywia igłę mojego wewnętrznego kompasu ku górze. Diabły wypełniły już swoją misję, jestem zdany tylko na siebie. Potrzebując wsparcia, ponownie wymalowałem sobie sprzymierzeńców – mewa i wiatr. Oboje zastępują cię w roli przewodnika, a przecież pomaga im jeszcze mój blask, który bije spod bezradnych powiek. Ich osłona jest zbyt słaba, aby skutecznie mu się przeciwstawić. Gwiazda goreje. Teraz to ja kontroluję nurt swojego życia, pewnie kierując go do obranego ujścia. Pozwalam wieść się temu dziwnemu prądowi, co wykwitnął muśnięciem pierwszych kropli deszczu… tych samych, które wsiąknęły w powierzchnię naszego wspólnego rysunku, mącąc jego niewzruszony letarg. Popychany wiatrem i uwodzony krzykiem mewy, zapomniałem o własnych myślach. Zamknąłem w sobie płomień, który pochłonął je wszystkie, wystraszył diabły i zmusił cię do ucieczki. Reset umysłu, brak pukania – tęskniłem za tym. Wszystko jest prawie tak jak kiedyś, tak jak z tobą, dawno. Wszystko oprócz ciebie. Strumień światła emanuje z innego źródła. Czuję się tak, jak gdyby czas zawrócił bieg swoich wód, a ich prąd porwał mnie do chwil, kiedy jeszcze nie ulegaliśmy dyktaturze scenariusza. Byliśmy zależni tylko od nieprzewidzianych impulsów naszej woli, od reguł gry, które mogliśmy zmieniać według własnego uznania. Teraz jest podobnie, lecz ty wolałeś zostać na brzegu i pozwoliłeś, aby żywioł oddalił nas od siebie. Nie czuję żadnego przymusu. Nie mam pewności czy się poruszam, czy może wrosłem w ścianę klifu i znieruchomiałem, ale wiem, że potrafię już iść bez niczyjej pomocy. Ukończyłem naukę chodzenia. Teraz czekam na sygnał do otwarcia oczu. Działam na dźwięk i oddech… krzyk mewy, unoszony na wietrze. To on wytwarza tę energię, której ożywczy przepływ, wespół z moim blaskiem, próbuje umożliwić mi osiągnięcie tego, czego nie udało się uzyskać podczas naszej ściśle zaplanowanej wędrówki. Jeszcze do niedawna ufałem tylko tobie, bezkrytycznie i bez sprzeciwu. Osiadły w cieniu, z dziecinną naiwnością wpatrywałem się w światło, które udaremniało odrodzenie gwiazdy. Komu zawierzyć teraz? Zaufam burzy. Poddam się jej gwałtownej naturze, rzucę się w wir braterskich, namiętnych objęć Boreasza i pozwolę, aby przenikliwe wołanie zawładnęło mną niczym śpiew syreny. Wierzę, że wszyscy oni poprowadzą mnie w dobrym kierunku. Miałeś rację – uderzyła we mnie siła żywiołu i obudziła z głębokiego snu, wyzwalając sztorm, który tak długo piętrzył się buntem przeciwko narzuconej roli. Pukanie zamieniło się w gromy. Jestem burzą. Zaufałem sobie.
Osłona powiek przegrała z kolejnym światłem. Sygnał do otwarcia oczu rozbłysnął piorunem i przeciwstawił się pomrokom nieba. Choć znowu rozogniłem żagwie spojrzenia, to nie dostrzegam żadnej różnicy… wokół mnie jest tylko ciemność. Czy warstwa chmur jest aż tak gęsta, całkowicie światłoszczelna? A może świat, jak kiedyś ja, przeobraził się w jeden wielki cień? Nie. Po prostu się przed nim schowałem. Wpełzłem do jaskini, wyżłobionej w ścianie klifu. Tu mnie przywiedli. Zdany tylko na siebie i mój niewidzialny blask, zagłębiłem się w ciemny korytarz, który obezwładnił mój wzrok, ale przecież… wcale go nie potrzebuję. Płomień gwiazdy działa zupełnie inaczej – nie muszę dostrzegać jej jasności, wystarczy, że znam ją na pamięć. Mógłbym pomyśleć, że oślepłem już na zawsze, ale to nie tak – sprawdziłem to, odwróciłem się i w oddali zobaczyłem stłumioną szarość kopuły nieba. Spojrzałem tylko raz… mam dosyć powrotów. Choć ścieżka jest nader stroma, to żarliwie pnę się w górę, coraz bliżej gwiazd. Nie pamiętam kiedy ostatnio podążałem przed siebie. Tak długo pozostawałem pod wpływem zaklęcia, które zamieniło mnie w cień. Uzależniony od źródła, nigdy nie szedłem przed siebie, lecz zawsze tylko za tobą. Przyspieszam, pragnąc w końcu doprowadzić do wyczekiwanego spotkania. Kieruję się prosto do celu, aby zrozumieć jej słowa. Mam dosyć chodzenia w kółko, robiliśmy to zbyt często. Skutecznie wykorzystam umiejętności, które zdobyłem podczas naszej wspólnej nauki. Wytężone mięśnie działają bez zarzutu. Nie spadnę. Wbijam palce w ziemię i pomagam sobie skrzydłami. Wciąż wyżej, przyciągany przez niebo. Moje światło jest jak magnes, dąży do dotknięcia pioruna i rozbłyśnięcia razem z nim. Struny z trudem znoszą milczenie, chcą wykrzyczeć gromy i rozpocząć koncert na dwie burze… mimo że widownia pozostaje pusta. Na razie tylko ja słucham, lecz zupełnie innego utworu – tego, który skomponowałem razem z tobą. Nim wkroczę na scenę, zasiądę w wygodnym fotelu i pogłowię się nad naszym dziełem. Utkwię krytyczne oko w wybornąallegro. Zmiana repertuaru. Przygrywa cisza, a w jej scenerii toczy się żałośnie pretensjonalne odgrywanie wyuczonego scenariusza. Emocje gdzieś zniknęły. Choć zgasło światło i spektakl dobiegł końca, to nie mogę powiedzieć, że nic mi po nim nie zostało. Opanowałem swoją rolę do bezdusznej perfekcji, już jej nie odgrywam, ale wciąż doskonale pamiętam. Nie muszę dłużej iść z tobą, aby znać drogę, którą razem przemierzyliśmy. Opuszczony przez dotychczasowego partnera, nigdy na nią nie wrócę. Pora na mój popisowy numer, solo, lecz zanim do niego przystąpię, wyciągnę wnioski z zamkniętego rozdziału. Przeczytam go po raz kolejny, zagłębiając się w czas. Gdy wydostanę się z tej ciemnej jaskini, to obejrzę również przestrzeń. Scena jest nadal ta sama, choć odmieniona przez zupełnie nową dekorację. To scenografia burzy. Jej detale tworzą jakiś spójny obraz, który trudno mi zrozumieć po tak długim przebywaniu w przeraźliwie obezwładniającej sielance. Zbyt gwałtowna i nieprzewidywalna. Wciąż jestem na etapie wczuwania się w tę rolę. Potrzebuję innej perspektywy, punktu widzenia mewy. Moje oczy przestały podążać za tobą. Rozpadł się idealnie szablonowy duet – i cień ¬– został zdjęty z afisza. Wpatrzony w ciebie, straciłem wzrok i odzyskałem go dopiero wtedy, gdy zgaszono światło. Kolejny etap nauki rozpoczęty – jak nie być cieniem – nauka patrzenia. Zdobyłem jeszcze jedną umiejętność – potrafię już rozniecić własny ogień i podtrzymywać jego płomień. Nie pozwolę mu ponownie zgasnąć. Źrenice zwęziły się, wychwyciwszy nikły przebłysk stłumionej jasności. Cel jest coraz bliżej, dostrzegam wyjście z tunelu. Dzieli nas już tylko chwila, ale czas jakby zwolnił, rozciąga się i dłuży, znowu robi mi na złość. Nie wyprowadzi mnie z równowagi, której utrata mogłaby skończyć się bolesnym upadkiem. Będę dalej piął się w górę, wprost do szarego połysku nieba. Wystarczy, że spadłem raz i – popchnięty przez diabły – runąłem w przepaść. Przechytrzyłem pułapkę i nie dopuściłem, aby skrępowały mnie jej zwodnicze sidła. Skrzydła, choć słabe, pomogły mi bezpiecznie wylądować. Nie roztrzaskałem się o ziemię i teraz mogę oglądać wszystko z innej perspektywy. Ty chyba zostałeś, nie skoczyłeś, przestraszyłeś się grawitacji. Ja się jej nie boję – w starciu z burzą nie ma najmniejszych szans… już raz ją pokonałem. Równoważę siłę ciążenia i pnę się w górę – nauka latania przebiega pomyślnie. Tylko wciąż nurtuje mnie jedno pytanie – skąd mam skrzydła? Ostatnim wysiłkiem mięśni kończę tę męczącą wspinaczkę, podciągam się i nabieram świeżego powietrza. Jest chłodne i wilgotne, wyczuwam w nim zapach burzy. Wyglądam z ukrycia. Chmury całkowicie pokryły niebo, przygaszając jego łunę. Ich szarość zapanowała nad krajobrazem, zaatakowała wygaszonym płomieniem, którego gęsty dym unosi się zewsząd. Dobrze. Słońce mogłoby mnie oślepić po tak długim przebywaniu w zupełnej ciemności. Szarość mi wystarczy – polubiliśmy się, mimo że jesteśmy tak niepodobni. Ona ćmi się dyskretnie, podczas gdy ja pałam furiackim pożarem. Szarość mi wystarczy, mam przecież niewidzialne światło, jasność, która rozbiła kamienny sen i rozogniła swoje zduszone życie. Gwiazda odetchnęła czystym tlenem i ponownie rozpostarła połyskliwe promienie. Odetchnę. Rozłożę się na zimnej trawie i odpocznę. Dzisiaj mieliśmy odpoczywać. Może u ciebie wszystko poszło zgodnie z planem, ale ja, ogarnięty nieprzewidywalnym żywiołem, nie działam już według żadnego scenariusza. Wprawdzie wstałem dopiero w południe, lecz to poranne lenistwo było gromadzeniem energii niezbędnej do osiągnięcia celu. Plan nie wypalił. Zburzyłeś go. Odchodząc, naruszyłeś jego fundament. Mieliśmy odpoczywać razem… Osamotniony, postanowiłem wybrać się na poszukiwanie nowego towarzystwa. To tylko krótka pauza. Wiedząc, że ktoś na mnie czeka, nie pozwolę sobie na zbyt długi odpoczynek. Nogi, przyzwyczajone do codziennych wędrówek, nie potrzebują regeneracji – efekt intensywnej nauki chodzenia. Ale przecież zdobycie tego szczytu zawdzięczam współdziałaniu wielu sił, które stopniały, przeciwstawione sile ciążenia… ręce zdrętwiały, zwiotczały skrzydła. Ważne, że wygrałem i teraz mogę poddać się grawitacji. Tutaj już mi nie zaszkodzi, na grzbiecie klifu znalazłem bezpieczny grunt. Jeszcze tylko chwila dzieli mnie od kolejnego znaleziska, od nowego towarzysza. Czeka cierpliwie. Nie zawrócę. Niestrudzony jak chmury, które gnane gwałtownym podmuchem tańczą w rytm melodii gromów. Kłębią się i ścierają ze sobą, wywołując przerywające szarość rozbłyski. Burza nie zamierza odejść, czasem przycicha, by momentalnie zawyć zwielokrotnioną potęgą. Na tym polega tętno jej żywiołu. Burza nie odpoczywa i namiętnie tnie ostrym chłodem moją skórę, która, choć nieprzyzwyczajona do tak srogiego wiatru, okazuje się być całkowicie odporna na ból. Jestem nieruchomy, ale nie zesztywniały z zimna. Jestem nieruchomy, ale tak naprawdę wcale nie odpoczywam. To tylko tak wygląda z zewnątrz, lecz w środku szaleje nawałnica emocji. Obojętny na chłód, rozpalony gorączką uczuć, które – niczym rozżarzone węgle – przylegają do mojego ciała od wewnątrz. Ich popiół krąży w zastraszającym tempie, a jego maleńkie drobinki zderzają się ze sobą, wywołując wyładowania mojej intraatmosfery. Nurt strumieni krwi zbystrzał, chociaż serce bije wolno. Dawno nie czułem tak spokojnego rytmu. Przez ostatnie dni poganiały mnie diabły, drażniły i chwiały równowagą, niegdyś beztroską. Zwróciły mi ją, jednocześnie zabierając ciebie. Oddały mi coś jeszcze – światło gwiazdy. Myślałem, że chcą mnie skrzywdzić, zawieść swoim pukaniem na skraj szaleństwa, lecz nie to było ich celem. Dążyły do rozjaśnienia cienia i rozerwania sideł tego nieoczywistego snu, który prowadziliśmy wspólnie od bardzo wielu dni. Dzięki nim już nie śpię. Jeżeli są teraz w twojej głowie, to mam nadzieję, że i ciebie wkrótce obudzą do życia. Nie opieraj się im, one pragną ci pomóc. Ja robiłem to zbyt długo, zupełnie niepotrzebnie. Nie powtórzę tego błędu i nie będę kurczowo trzymał się żadnego schematu, bez konkretnego sensu, kierowany jedynie bezmyślnym przyzwyczajeniem. Zregenerowałem się, siły wróciły, więc nie ma potrzeby, abym nadal tu leżał. Wstaję. Powróciwszy do pionu, tym mocniej odczuwam porywy wiatru, który uderza w moje plecy, uparcie pchając do przodu. Oplata nogi swoim rześkim oddechem, wnika pod skórę, przeszywa mięśnie i dociera w głąb tkanki kostnej. Z pozoru wydaję się być jego bezwolną marionetką, ale w rzeczywistości jestem zdany tylko na siebie. Ten wiatr jest przecież we mnie, to ja jestem burzą i to ja go kontroluję. A ona, malując jaskrawy kontrast względem naszego nieokiełznanego żywiołu, czeka spokojna i cicha. Już nie musi nawoływać, jestem na tyle blisko, że przyciągnie mnie samym spojrzeniem, przenikliwym i donośnym nie mniej niż krzyk. Zbliżam się, niepospiesznie, krokiem przekonanego o sukcesie w osiągnięciu wyznaczonego celu. Wiem, że nie odleci. Nie może. Nie ma skrzydeł. Z jej niezagojonych ran cienkimi strużkami sączy się krew i wsiąka w ziemię dwoma czerwonymi ścieżkami. Zauważyłem je, dopiero kiedy zboczyłem z tej, którą wspólnymi siłami wydeptywaliśmy z naiwnym, dziecinnym uporem. Niedojrzałość zamieniła nas w cienie, oślepiła i pozapychała uszy. Nie usłyszeliśmy tego rozpaczliwego wrzasku, dopominającego się o choćby odrobinę uwagi. Zbyt zajęci sobą i naszą wędrówką, naszą podróżą bez celu. Uzależnienie od ciebie skutecznie stępiło mi zmysły, odczuliło na otaczającą rzeczywistość. Mewa, próbując obudzić mój słuch poprzez atakowanie go swoim zewnętrznym krzykiem, skazana była na porażkę. Pozostając w granicach świata, na który zobojętniałem, nie zdołała uszkodzić twardej osłony kamiennego snu. Pomoc w pokonaniu nałogu przyszła z innej strony – antidotum zrodziło się we mnie i rozpoczęło wewnętrzną walkę. W zwojach mózgowych wylęgły się diabły i przystąpiły do stosowania gorzkiej kuracji. Wciąż zwiększały dawkę – puls w skroniach był coraz silniejszy. Rozmnażały się w przerażającym tempie, zajmując mój umysł niczym śmiertelny nowotwór, zdecydowanie złośliwy. Myślałem, że to choroba, której muszę się przeciwstawić, ale pomyliłem się fatalnie – to było leczenie. Tak bardzo nienawidziłem ich natrętnego pukania, lecz teraz – kiedy dostrzegam więcej – widzę jak wiele im zawdzięczam. Dzięki nim wróciłem do zdrowia, odzyskałem zmysły i sprawność strun głosowych. To one rozpoczęły naszą ostatnią rozmowę. Mój niepewny głos zainspirował milczące niebo do przerwania tej nużącej łagodności, stał się maleńkim kamyczkiem, który trafił we wrażliwe miejsce i wywołał potężną lawinę. Z pozoru nic nieznaczący i zupełnie niegroźny, został umiejętnie rzucony przez diabły, strącony w dół. Wytrwale szukały czułego punktu, celowały na oślep i po omacku, uderzając wszędzie i z różną siłą. W końcu im się powiodło – rzuciłem się w przepaść. Teraz stoję przed kolejną, na krańcu klifu. Obserwuję morze z nowej perspektywy. Obierając punkt widzenia mewy, coraz bardziej się do niej upodabniam. Tym razem nie skoczę. Zmęczony naszymi ciągłymi powrotami, nie sfrunę ponownie na piaszczyste lądowisko. Nie tylko dlatego, że warunki atmosferyczne są nader niesprzyjające – deszcz obficie zasila fale, a słońce gra w chowanego, ukrywając się za gęstą warstwą burzowych chmur – ważniejsze jest to, że wciąż nie rozumiem jej spojrzenia. Moje źrenice, zaklęte jej wzrokiem, dalej suną po rozciągającym się w dole krajobrazie i próbują prześwietlić go promieniami gwiazdy. Patrzę niżej, na plażę. Teraz widzę, że nie byliśmy sami. Ten krzyk nie mierzył jedynie w nas… Stąpają cicho, tak lekko, że ich stopy nie naruszają powierzchni miękkiego piasku nawet najbardziej nikłymi śladami, a przecież tworzą niezwykle liczny tłum. Parada niemych, nieważkich cieni – postaci zasnutych długimi czarnymi płaszczami, pod którymi gorączkowo burzy się nieludzko więzione światło. Wielkie, zaciągnięte na opuszczone głowy kaptury opadają im na twarze, odgradzają od świata i tępią zmysły. Idą parami, trzymając się za ręce. To tylko nauka chodzenia. Zapętlony i zatrzymany w miejscu ruch, podwójnie zniewolony – zamknięty w klepsydrze, w której czas obraca się i startuje wciąż od nowa oraz uchwycony w zastygłej, sztucznej rzeczywistości, namalowanej na wewnętrznej stronie ich kapturów. Ten pejzaż nie zrodził się w namiętnych uniesieniach talentu artysty. Został ukształtowany przez pozbawionego natchnienia twórcę, według surowych wytycznych zapisanych w scenariuszu. Wzrok, kiedyś tak śmiało dotykający nieba, koszmarnie skrócił zasięg widzenia i poprzestaje na tym jednym, który kroczy tuż obok. Choć ich liczba jest ogromna, to każdy z nich ogranicza kalkulację do dwóch, usilnie starając się, aby równanie było bezbłędne. Panicznie boją się samotności i za wszelką cenę nie dopuszczą do rozdzielenia pary – ze wszystkich sił ściskają swoje dłonie… niektórzy tak mocno, że spomiędzy splecionych palców wypływa krew. Osłabieni bezsensowną walką, w której mylnie ocenili sytuację i niewłaściwie zidentyfikowali wroga. Szarpią się z diabłami, naiwnie wierząc w słuszność tych wysiłków. Byłem wśród nich, znam to doskonale – tak jak oni powtarzałem wciąż tę samą lekcję, mimo że opanowałem materiał do patologicznie nieludzkiej perfekcji. Dziecko fanatycznie trenowało swoją beztroskę i nie zauważyło, że troszcząc się o nią nazbyt, samo stłamsiło jej kluczową wartość. Nie chcąc się sparzyć, wolało wygasić życiodajny ogień. W obawie przed upadkiem, kurczowo trzymało się rzekomego nauczyciela, uciekając od dojrzałości. Dążyło do celu, który już dawno został osiągnięty i oszukiwało się, że jest w tym jakiś sens. Dzisiaj, po tym jak pęd lotu w dół przepaści zerwał mój płaszcz, widzę w nich wszystkich to samo dziecko, którym sam byłem jeszcze do niedawna – dziecko z wyciszonym śmiechem szczenięcej radości, przedwcześnie zestarzałe w skorupie kamiennego snu. Teraz, gdy będąc dorosłym władam młodzieńczym żywiołem burzy, zaczynam rozumieć jej spojrzenie. Wysyłam mikroskopijnie wąski promień, który wnika przez otwór jej źrenicy prosto pod zaokrąglone sklepienie, wzniesione z twardej, białej kości. Zagłębiam się w kolejną, ciemną jaskinię i krążę swoim przygaszonym światłem w poszukiwaniu tej jednej informacji, przeznaczonej właśnie dla mnie. Przemieszczam się powoli i łagodnie, aby nie zburzyć jej wewnętrznej ciszy i nie spłoszyć sił, które wciąż się gromadzą. Żywioł spokojnie czeka na swój największy popis – świetlisty wybuch talentu, dokonujący się w burzy gromkich oklasków. Nie nauczyłem się swojej roli, bezczelnie zlekceważyłem scenariusz, ale wżyłem się w nią i – dokładnie w tym momencie – w pełni pojąłem. Już wiem, że to nie piekące rany były przyczyną rozpaczliwego wołania o pomoc. To ten bolesny widok, wymalowany przemocą i bezlitośnie tkwiący przed jej oczami, wydzierał wrzask cierpienia i sprzeciwu. Nie żądała niczego dla siebie samej, pragnęła tylko pomóc komuś spośród tego żałosnego tłumu. Mając tak wiele do ofiarowania, nie liczyła na to, że dostanie cokolwiek w zamian. Ale oni, nieugięci w walce z diabłami, nie byli w stanie dowiedzieć się o tych darach, które tylko czekały, aż ktoś po nie sięgnie. Zaślepieni bezcelową wędrówką, nie mogli dostrzec gestu, nakłaniającego do wzięcia jej słuchu. Pozostając głuchymi na otaczającą rzeczywistość, nie słyszeli wołania, w którym wyrażała chęć do odstąpienia swojego wzroku. Kiedy już poddałem się diabłom, dała mi wszystko czego potrzebowałem. Teraz mogę się odwdzięczyć i wspólnie z nią doprowadzić tę grę do końca. Obudźmy ich z koszmarnego snu i przywróćmy do życia! Przypomnijmy im o tym dawnym świecie, w którym ptaki latały po niebie za dnia, a gwiazdy zdobiły je nocą. Uderza piorun. Mewa ponownie krzyczy. Krzyczymy razem. Wiatr także daje swój popis i uwalnia kolosalne pokłady zgromadzonej siły. Przepotężny podmuch zrywa ich szaty. Spoglądają w górę. Usłyszeli.

KONIEC











Komentarze
ak dnia listopada 08 2016 23:34:18
Hmm, przeczytałam i spostrzeżenia są takie:
1) Masz predyspozycje do pisania poezji - ale jednocześnie lubisz długie formy i to się pewnie wyklucza; (dlatego patrz punkt 2);
2) Ponieważ poetyzujesz, a tekst jest długi - żeby mózg lepiej (lżej) przyswajał tekst (bo w poezji każde zdanie = np. metafora wymaga zastanowienia) zrobiłabym tak:
w tekst wrzuciłabym takie bufory dla mózgu w postaci scen - na przykład chłopak zauważa, że przestali rozmawiać, a porozumiewają się bez słów - i tu scenka rodzajowa z życia wzięta; następna - kiedyś się często śmiali - scenka z biurkiem wyobrażonym jako pies; i tak dalej - ja bym się bardziej odnalazła na przykładach + mózg by się zrelaksował, zdystansował, następne refleksje przyjmowałby uważniej; tak to czyta się po pewnym czasie w lekkim znużeniu - mógłbyś tak więcej przekazać, uniknęłoby się wrażenia, że coś powtarzasz, dolewasz do pełnego - bo byłoby nowym wobec scenki, która pokazywałaby niby to samo, ale ujęte w inny sposób;

3) Trochę innej burzy spodziewałam się po pierwszej części - pisałam Ci; myślałam, że będzie jakaś awantura, że będzie dialog - zrobiłeś inaczej, nie mówię, że gorzej; choć scenka byłaby mile widziana - (pkt.2);
4) Ogólnie historia takiego związku jest ciekawa - scenki by pomogły - wiem, powtarzam się:)
5) Czysto technicznie - dwa razy użyłeś "oboje" w odniesieniu do ("obu")bohaterów - pewnie przez przeoczenie;
6) Podobają mi się wszelkie porównania krążące wokół zjawisk przyrodniczych oraz do nauki zdobywanej przez dzieci - wątek diabłów mnie nie przekonuje, jakby już za dużo namieszane, może zastąpić je podmuchami wiatru albo... zwykłymi komarami choćby; mewa fajna.

No nie wiem - co Ty na to?:)
germatoid dnia listopada 14 2016 23:58:50
Wiesz co, diabły są trochę nie do tknięcia. Znaczy ja bym bardzo nie chciał z nich rezygnować, bo to właśnie one - wespół z mewą - były punktem wyjścia. Stąd też taki tytuł. Zasiadałem do pisania tego odpowiadania właśnie z tą metaforą w głowie + powracający krzyk mewy, jak wspomniałem. Być może ta metafora jest nadużywana w moim tekście i stąd pojawia się jakieś nią zmęczenie. Pozostałe skojarzenia (metafory) właściwie same do mnie przychodziły podczas pisania. Tak to wyglądało.
germatoid dnia listopada 15 2016 00:01:54
Jeżeli chodzi o więcej scen, masz rację, że byłoby to wtedy czytelniejsze i nie wymagało wciąż i wciąż tak dużego skupienia, jakiego wymaga w takiej formie. To trudna sztuka, której jeszcze nie opanowałem - żeby potrafić "zejść na ziemię", gdy wskoczy się na poziom "poetyckich uniesień". Ja mam z tym problem. Często sobie mówię, że tym razem napisze coś "normalnego", tj. takiego, gdzie bohaterowie i tocząca się akcja będą stały na pierwszym planie, ale cóż... jakoś mi to nie wychodzi. Jakiś czas temu właśnie tak postanowiłem, lecz gdy zacząłem roić w głowie co to będzie, bardzo szybko zwróciłem się - ponownie - w stronę historii dosyć metaforycznej, nienastawionej na akcję. Szybko porzuciłem ten pomysł, mówiąc sobie "nie, nie, nie - przecież nie tak miało być". Zacząłem coś innego... i chyba jeszcze mniej "normalnego" ^ ^
ak dnia listopada 17 2016 16:54:12
Spoko, przecież tak naprawdę nie musisz brać pod uwagę moich oczekiwań - to tylko jedna opinia;
scenami piszą wszyscy - Ty piszesz tutaj w swój sposób:)
A piszesz z pewnością ładnie:)
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum