Cennik życia 5
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 13:45:31
Słowniczek:

Crusaider - tzw. krążownik szos. Motor o zwartej bryle i dużej ilości chromu, np. Honda Valkiria, czy połowa Harleyów.
Enduro - motor terenowy.
Link - z ang. kabel do szybkiego przepływu danych, łączący coś z czymś.
Łącze radiowe - system pozwalający na komunikację bez używana dźwięków, bezpośredni przekaz myśli. Przykład takiej "rozmowy" był w części pierwszej. System ten, wykorzystujący fale radiowe, ma jedną wadę - stosunkowo łatwo go namierzyć i podsłuchać, stąd zwyczaj kodowania częstotliwości, a że i to można obejść, rzadko kiedy łącza radiowe są wykorzystywane do ważnych rozmów. Dodam, że dyskusja między Lynn a Junone z poprzedniej części odbywała się raczej na zasadzie telepatii (o ile można tak powiedzieć przy c-mózgach) niż łącza radiowego.
Sprzęg - bezpośrednie połączenie umysłu z pojazdem/sprzętem/siecią pozwalające na kierowanie nim/szukanie itp. przy użyciu myśli. Wymaga przynajmniej częściowej cybernetyzacji mózgu, odpowiedniego gniazda wyjściowego, oprogramowania i linku łączącego ze sprzętem.


Pustynia
Skalista, żeby być dokładnym. Nie było tu zbyt wiele wydm, raczej skały, kamienie, tu i ówdzie jakieś skarlałe, byle jakie krzaczki, przypominające raczej chrust niż żywe rośliny. Większość z nich nie miało dość siły, by utrzymać się gruntu, choć pozostałe mogły wytrzymać nawet tornado i nie drgnąć.
Cała przestrzeń, jak okiem sięgnąć, poorana była niewielkimi kanionami, upstrzona głazami, a co kilkadziesiąt kilometrów znajdowano ruiny opuszczonych miasteczek. Rzadko kiedy pojedynczego podróżnika, albo zwierzę inne niż kojoty czy węże. Czasami można było ujrzeć ciągi słupów nie przytrzymujących już drutów, głównie przez to, że te ostatnie zostały rozkradzione na złom.
Tak mniej więcej wyglądało południowo-wschodnie wybrzeże USA.
Ale dla dwóch samotnych motocyklistów to był cały świat. I dom. Właśnie zatrzymali się na brzegu wysokiego urwiska. Prowadzący, nie zsiadając z swego rumaka, wyciągnął z wnętrza owiewki makrolornetkę i powoli, nieśpiesznie zlustrował horyzont. Był to niewysoki, dość barczysty mężczyzna. Ubrany był w zniszczoną, skórzaną kurtkę, takież spodnie i stary, wojskowy hełm, pamiętający pewnie czasy inwazji na Irak. Dół twarzy zasłonił czymś, co przy bliższych oględzinach okazało się zszarganą do nieprzyzwoitości flagą USA. Reszty obrazu dopełniały związane kablem wysokie buty, brudne rękawiczki i szeroki, wojskowy pas z setką kieszonek i skrytek. No i shotgun wystający z zamontowanej na przedniej owiewce motoru kabury oraz uzi beztrosko dyndające na jego szyi, zabezpieczone przed wszędobylskim piaskiem folią spożywczą.
Jego towarzysz, dosiadający potężnego, wojskowego enduro, ubrany był w zadziwiającą mieszaninę kombinezonu zwykłego mechanika, munduru Teksańskich Rangerów i, nie wiedzieć, czemu, Kanadyjskiej Policji Konnej. Przy czym wszystko wyglądało jakby pierwszą, drugą i dziesiątą młodość miało za sobą. Jaskrawoczerwona kurtka była raczej różowa, rękawiczki miały postrzępione mankiety, a policyjne buty trzymały się dzięki szarej taśmie samoklejącej. Oczy zasłaniał okularami najwyraźniej gwizdniętymi jakiemuś spawaczowi. Natomiast resztę głowy szczelnie owijał brudny zawój. Spod jego krańca wystawały pojedyncze, śnieżnobiałe kosmyki włosów. Ogólnie rzecz biorąc wyglądał jeszcze mniej porządnie niż drugi z mężczyzn. Był też od niego szczuplejszy, bardziej filigranowy. Jak jakiś dzieciak.
Ten na crusaiderze wreszcie odłożył lornetkę.
- Czysto - stwierdził.
- Czysto.
- Nawet jednego gównianego zwierzaka. Znów będziemy żreć konserwy.
- Przynajmniej coś będzie. Wody nie widać?
- Nie. Może jest w jakimś kanionie? Słyszysz cokolwiek?
Potrząsnął przecząco głową.
- Silniki zagłuszają.
- To nie mogłeś od razu powiedzieć? - jęknął, wyłączając silnik.
Zapadła idealna cisza. Chłopak zeskoczył z swojego motoru, przepchnął go do krawędzi. Chwilę nasłuchiwał, przechyliwszy w bok głowę.
- Coś jest, jakieś trzy i pół kilometra od nas. Gdzieś tam - wskazał kierunek ręką.
- Stern, jak ty to robisz, do cholery?!
- Moja słodka tajemnica - zaśmiał się krótko.
Nagle zesztywniał. Poderwał zaniepokojony głowę. Nerwowo zlustrował okolicę.
- Co…
Jego partner urwał w połowie. Gdzieś na granicy słyszalności rozległ się głuchy, dudniący odgłos. Tak jednostajny, że na pewno nie naturalnego pochodzenia. Obaj odruchowo położyli maszyny na ziemi i przywarli do pylistego podłoża. Ich brudne ubrania oraz zmasakrowane owiewki stanowiły całkiem przyzwoity kamuflaż, choć oczywiście z bliska każdy mógłby ich zauważyć. Zwłaszcza, jeżeli był wyposażony choćby w tak podstawowe systemy obserwacji terenu jak podczerwień. Oczywiście wiedzieli o tym… nieznacznie, wykonując minimalną ilość ruchów, odbezpieczyli broń. Jednocześnie uważnie obserwowali kierunek, z którego zbliżał się dźwięk.

Czarny śmigłowiec zawisł nad pooranym kanionami płaskowyżem. Łopatki obracały się z jednostajną prędkością, młócąc powietrze. Było coś dziwnego, spokojnego i jednocześnie złowieszczego w tej smukłej, mrocznej maszynie. Wyglądała niczym czająca się do skoku pantera.
Dwóch przypominających obcych pilotów siedziało w pozbawionej okien kabinie. Z ich potylic i ramion wystawały szerokie kable sprzęgu. Na głowach mieli matowoczarne hełmy z szczelnie obudowaną częścią twarzową, ubrani byli również w czarne, pozbawione dystynkcji kombinezony. Na miejscu naszywek z nazwiskami mieli kody kreskowe i oznaczenia alfanumeryczne. Dłonie w ciemnych rękawiczkach nikły w plątaninie linków podczepionych do obręczy wokół nadgarstków. Nawet centymetr ich ciał nie był odsłonięty, zupełnie jakby były to dwa futurystyczne androidy, potwory z kosmosu, a nie zwykli, mocno zcybernetyzowani ludzie. Nigdy nie widzieli swoich twarzy, nigdy nie słyszeli swego głosu, nie znali swoich imion. Byli tylko cyframi porozumiewającymi się wyłącznie przez łącze radiowe.
Częściami zamiennymi do śmigłowca.
"Centrum, tu Kruk jeden, namierzyłem cel. Proszę o potwierdzenie rozkazu…"
"Kruk jeden, rozkaz potwierdzony. Macie zlikwidować cel w trybie natychmiastowym."
"Przyjąłem."
Nim skończył potwierdzać, pierwszy pilot rozpoczął manewr. Dwa niewielkie, bojowe skrzydła rozwinęły się bezgłośnie. Maszyna majestatycznie zmieniła kurs, przechylając się w bok. Jednocześnie strzelec aktywował broń. Płaty boczne najeżyły się kilkunastoma, obło zakończonymi wypustkami rakiet. Dzięki temu smukła, mroczna sylwetka śmigłowca naprawdę wyglądała jak kruk. Groźny, potężny, niebezpieczny. Powoli, wręcz leniwie skierowali dziób w stronę celu.
Ułamek sekundy później systemy celownicze namierzyły ofiarę, a pozbawiony twarzy mężczyzna nacisnął spust.

Najpierw ujrzeli jasne nitki pocisków z szybkostrzelnego, wysoko kalibrowego działka. Dopiero po chwili dobiegł do nich huk wystrzałów. Daleki, a jednak głośny i stawiający dęba włosy na głowie. Mężczyzna odruchowo wtulił głowę w ramiona, zasłaniając uszy, Stern natomiast lekko się podniósł na łokciach. Śledził wzrokiem atakującą maszynę. Śmigłowiec był co prawda ustawiony pod słońce, ale i tak dał radę zauważyć, że pruje z dwóch działek. Sprzężenie sprawiało, że ich odgłos zlewał się w jedno, jednak wyraźnie widział podwójne błyski naboi i ogień z luf.
Chwilę później jego towarzysz również zaryzykował spojrzenie.
- Do kogo tak wali? - spytał szeptem.
- Nie mam pojęcia.
- Wojskowi? Masz patrzałki, powiedz?
- Nie wiem - pokręcił przecząco głową.
Nawet na moment nie zdjął okularów czy prowizorycznej maski. Nagle na horyzoncie pojawiła się kula ognia. Doskonale widoczna mimo słońca i bezchmurnego nieba. Potem doleciał do nich huk eksplozji. Obydwaj zasłonili przedramionami twarze, choć przecież byli co najmniej kilka kilometrów od centrum. Śmigłowiec zatoczył ciasne koło, prawie obrócił się w miejscu. Zobaczyli jak zwija skrzydła bojowe, raptownie nabiera wysokości i rusza w ich kierunku. Nie drgnęli. Jak urzeczeni obserwowali smukłą, mroczną sylwetkę o opływowej linii. Błyskawicznie, choć bezgłośnie doleciała i minęła ich z ogłuszającym łopotem wirnika. Potem znikła za horyzontem, tuż nad jego linią skręcając w stronę odległego o przeszło sto kilometrów oceanu.
Bez słowa podnieśli swoje maszyny i odpalili silniki. Obaj prowadzili trochę za granicą powszechnie przyjętego ryzyka. Motory, mimo wyglądu wraków, bez trudu pokonywały najbardziej strome wzniesienia i zjazdy. Widać było, że są w doskonałym stanie. Silniki warczały równomiernie, piasek osuwał się spod dobrze bieżnikowanych opon. Zamontowane w obu maszynach systemy GPS wyjątkowo zostały włączone, wskazując nie tyle pozycję, co plan okolicy.
Pierwszy do celu dotarł chłopak na Enduro. Zatrzymał się jakieś dwieście metrów od miejsca wybuchu. Coś, co kiedyś mogło być niemal dowolnym pojazdem, powoli się dopalało. W powietrze unosił się słup czarnego, śmierdzącego dymu. Odruchowo dodatkowo zasłonił nos i usta dłonią. Dokładnie w tej samej chwili zatrzymał się drugi z motocyklistów. Zasłaniająca dolną część jego twarzy flaga zmarszczyła się wraz z jego nosem i ustami.
- To chyba był poduszkowiec. - ocenił, przyglądając się wrakowi. Głos miał stłumiony. - Spadajmy stąd, Stern. Zaraz szlag trafi zbiornik paliwa.
- Tam coś się rusza.
- Nie pieprz. Rozwalili poduchy i turbiny. Nikt nie mógł tego przeżyć - odwrócił swoją maszynę. Stern nawet nie drgnął. - Chcesz, by cię zdmuchnęło?! Dla jakiejś zjawy?!
Krzyknął. Nagle głos ugrzązł mu w gardle. Rzeczywiście, w płomieniach coś zamajaczyło. Dość wysoki, smukły kształt. Początkowo niewyraźny, po chwili wykrystalizował się w jakąś sylwetkę. Szła powoli, ale zupełnie spokojnie w ich stronę.
- Co do…
Stern zeskoczył z siodełka. Ruszył w jej kierunku biegiem.
- A ty gdzie?!? Kuźwa!!!
Chłopak nie słyszał. Dopadł do osoby, obalił ją na ziemię. W tej samej sekundzie płomienie dosięgły do zbiorników paliwa. Mężczyzna zaklął szpetnie, zwalając się wraz z motorem na kamienne podłoże. Boleśnie uderzył ramieniem w głaz. Była to ostatnia chwila. Ziemia zatrzęsła się od wybuchu, a przez powietrze śmignęły pogięte kawałki blachy i tego, co nie zdążyło spłonąć. Dosłownie dwa metry od niego w piaszczystą wydmę wbił się bliżej niezidentyfikowany, powyginany fragment metalu. Obsypał go piaskiem.
Dopiero po kilku sekundach poderwał się na nogi. Ciągle dzwoniło mu w uszach. Zygzakiem dopadł do leżącej dwójki. Chwycił chłopaka za ramię. Silnie potrząsnął.
- Żyję… - jęknął Stern. Nawet nie wyglądał na specjalnie ogłuszonego.
- Kurde! Zawału dostałem!
- Pomóż mi - poprosił, wskazując na leżącą pod nim osobę; młodą, niezbyt przytomną kobietę.
- Durne gniazdo! - warknął, chwytając ją pod pachę. Wspólnymi siłami podnieśli ją z ziemi. Zaczęli na wpół biec, na wpół wlec ją w stronę porzuconych motorów.
- Jeszcze jeden taki numer, a cię zastrzelę, jarzysz? Mam za słabe nerwy na to!
- Nie mogłem jej…
- Mogłeś, kuźwa! Cholerny bohater! Lama do sześcianu! Co by było, gdyby…
- Ale nic się nie stało. Żyjemy.
- Bo mamy więcej szczęścia niż rozumu!
Wreszcie dotarli do maszyn. Wspólnymi siłami wwindowali dziewczynę na siodełko crusidera.
- Nie złość się, Dick. Musiałem.
- Gdybyś czasami myślał o sobie, albo o mnie, byłoby przyjemnie - mruknął, zezując w stronę wbitego obok kawałka. Ciągle dymił.
- Nie wymagaj zbyt wiele.
- Cena… - szepnęła dziewczyna.
Dopiero teraz spojrzeli na nią tak, by zobaczyć. Miała bardzo bladą skórę i dziwnie opływową sylwetkę. Jej długie, niebieskie włosy śmierdziały spalenizną. Kilka ciągle tliło się na końcach. Nagle usiadła i rozejrzała się dokoła zupełnie przytomna. Jej oczy były również niebieskie. Niczym niebo pod koniec dnia.
- Myślałam, że coś znaczę. Nawet wysoka cena ich nie powstrzymała.
- Co? Kogo?
- Jaka cena?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Dotknęła jego okularów spawacza.
- Woda… czarna… byłam wolna… szkoda…
Westchnęła i zemdlała. Obaj spojrzeli po sobie zdziwieni.
- Co jej?
- Nie wiem. Spadajmy, Stern - Dick usiadł za dziewczyną, przytrzymując ją jedną ręką. Leciała na boki. Uruchomił silnik. - Nie wiem, co jeszcze może tam wybuchnąć, ale coś na pewno może.
Chłopak skinął powoli głową. Podniósł z ziemi własny jednoślad i wskoczył na siodełko. Na szczęście zaskoczył od razu. Nagle zamarł. Utkwił wzrok w dopalającym się wraku. Ogień trawił wszystko, co nie było blachą. Stanowiące znaczną część karoserii włókna węglowe, wykonane z plexi szyby, specjalna guma wzmacniająca fartuch… to wszystko przestało już istnieć. Do jutra pozostanie tylko śmierdzący, powyginany szkielet.
- Stern! Przyrosłeś?!
- Sorry, zamyśliłem się.
- Te, filozof, jeżeli zaraz nie ruszysz tyłka, dziewczyna wykorkuje. A jeżeli dalej będziemy mieć tak parszywe szczęście, to my też. Tego chcesz?
W odpowiedzi zaśmiał się i ruszył za nim. Dick miał rację, musieli jak najszybciej dotrzeć do taboru. Inaczej całe narażanie skóry pójdzie na marne.

W całym pomieszczeniu panował półmrok. Ale nie jednolity, taki jaki daje wyłączenie światła w podziemnym garażu czy pustym korytarzu. Raczej przypominał opustoszały kościół w momencie gdy wygaszono w nim wszelkie światła, wieczna lampka się zepsuła, a za wysokimi, smukłymi oknami unosi się mgła jesiennego wieczoru. Albo ruiny szkockiego zamku w bezksiężycową noc; zniszczone opactwo w północnej Anglii. Tak jak tam, tu też pełno było cieni, niepokojącej gry ciemności i szarości; załamanych, brudnych barw oraz ulotnej atmosfery zniszczenia. Gdzieś daleko słychać było trzaski, zawodzenie wiatru. Przez zbite szyby dostawało się do środka chłodne, wieczorne powietrze. Unosiło szary pył zalegający podłogi, jakieś papiery walające się w kontach.
Miejsce zdecydowanie było niezwykłe - wysoka na 2,5 metra, rozległa sala poprzecinana niskimi, sypiącym się ściankami, ozdobiona poprzebijanymi murkami, śmieciami, gruzem i nieregularnymi filarami. Dopiero po chwili człowiek dochodził do wniosku, że to piętro zwykłego bloku mieszkalnego, ale kompletnie zrujnowane, ze zniszczoną większością podłóg i ścian, wyrwanymi przewodami, rozkradzionym wszystkim, co się da… To, czego nie zabrali szabrownicy, zdemolowali wandale, a jeżeli cokolwiek przetrwało też ich, zostało zniszczone przez czas i niepogodę.
Coś trzasnęło w odległym kącie. Mężczyzna poderwał broń. Wycelował. Ale to był tylko kot. Zwierzę miauknęło obrażone i uciekło. Powoli opuścił lufę. Westchnął. Poza typowymi hałasami wielkiego miasta oraz przeciągłym wyciem wiatru, wokół panowała idealna cisza. Zupełnie jak przed burzą…
Wtem znowu poniósł pistolet. Odruchowo nacisnął spust. Momentalnie odwrócił się i, nawet nie celując, wystrzelił. Rozległo się głuche splunięcie. Potem zapadła cisza. Na zewnątrz doszło do jakiejś eksplozji. Złote światło na moment wyłoniło popękany, nagi sufit i sterty gruzu na pozbawionej klepek podłodze.
Hałas był ledwie słyszalny. Błyskawicznie skierował broń w jego stronę. Trzykrotnie nacisnął spust. Potem wyprostował się, wyraźnie rozluźnił mięśnie. Komora była pusta. Płynnym ruchem wymienił magazynek na nowy. Potem poszedł sprawdzić, jak mu poszło.
Cele były martwe. Oczywiście, nigdy nie były też żywe, ale we wszystkich wypadkach trafił dokładnie w sam środek. Nie zdziwiło go to specjalnie. Nawet tuż po zagojeniu się ran, jak tylko jako tako zaczął funkcjonować, nie pudłował. Nie potrafił nie trafić.
Więc czemu ciągle tu siedział? Czemu każdą wolną chwilę spędzał na wpakowywaniu kolejnych naboi w puszki, kartonowe pudła czy hologramy? Bo dzięki temu nie musiał myśleć? Bo to go uspokajało? Bo zabijał w ten sposób czas? Poprawił czarne okulary. Główną zaletą tego miejsca był fakt, że od roku nikt tutaj nie mieszkał, poza oczywiście punkami i członkami gangów, którzy chowali się tu przed glinami, ale oni się nie liczyli. Główną wadą, że za kilka dni zacznie być naprawdę zimno po nocach. Będzie musiał zdobyć piecyk elektryczny czy coś podobnego. W końcu był jedynym mieszkańcem przeznaczonego do rozbiórki bloku, a że zajmował go oczywiście nielegalnie, nie było co marzyć o centralnym ogrzewaniu. Na szczęście miał nieograniczony dostęp do prądu i bieżącej wody.
Jednak nie to go martwiło. Nie zbliżająca się zima i nie zlecenie, które ostatnio otrzymał, a które za kilka dni miał wypełnić. Tu chodziło o coś innego, choć sam nie miał pojęcia, o co.
Może o młodziutką zabójczynię? Prędzej czy później przyjdzie mu się z nią zmierzyć. Jak dobra będzie? Na pewno dorównywała mu siłą, przewyższała prędkością, ale chyba nie refleksem. Tyle wyczytał z filmów i domyślił się z artykułów. Założył też, że ma porównywalne wyszkolenie. By ją pokonać musiał być lepszy, musiał ćwiczyć i to do upadłego. Nie tylko osiągnąć stan sprzed skatowania, ale być lepszy niż kiedykolwiek.
Szelest był niemal niesłyszalny. Zlał się z drugą eksplozją. Odruchowo strzelił pięć razy. Dopiero, kiedy opuszczał broń, zauważył, że trzymał ją w lewej ręce. Trudno, czasami zapominał, że jest oburęczny. Niechętnie podszedł do zdjęcia. Czyżby o to chodziło? O tą niesamowitą pustkę, jaką czuł w sobie? Brak jakiegokolwiek uczucia, gdy patrzył na grupę jednakowych dziur niszczących fotografię? Świadomość, że w realnym świecie zareagowałby tak samo? To znaczy nijak. Zabiłby i odszedł. Ale co byłoby potem? Szaleństwo? Samobójstwo? Zupełnie nic? Zadrżał, choć nie miało to nic wspólnego z zimnem. Tak bardzo chciałby móc pójść do niego. Znów, choć na moment zapomnieć się w jego ramionach. Na przerażająco krótką chwilę stać się z nim jednością. Czuć kogoś obok siebie. Czyjś oddech, ciepło, zapach, nawet ból… proste świadectwo, że sam też żyje. Że do kogoś należy. Że ma się, na kim oprzeć, na kim polegać. Złudę pewności.
Westchnął. Niestety. To nie było mu dane. Nie teraz. Przeczesał palcami białe włosy. Rozczulanie się nad sobą nie miało sensu. Zwłaszcza, że miał, co robić. Poszedł do swego mieszkania zajmującego wyższy poziom.
W opustoszałej hali, na specjalnym uchwycie dyndało zdjęcie stosunkowo młodego, przystojnego mężczyzny z kwiatuszkiem z dziur pomiędzy dwukolorowymi oczami.